Dalej, wciąż dalej jechaliśmy z Ganelonem przedziwnymi dzikimi drogami wiodącymi do Avalonu, alejami marzeń i koszmarów, pod mosiężną barkentyną słońca i rozpalonymi białymi wyspami nocy, póki nie zmieniły się w diamentowe i złote odpryski, gdzie księżyc pływał jak łabędź. Dzień wydzwonił zieleń wiosny, przebyliśmy rzekę i noc zmroziła góry pod nami. Wypuściłem w mrok strzałę mego pragnienia, a ona rozbłysła nam nad głowami i niby meteor rozpłomieniła niebo. Jedyny smok, jakiego napotkaliśmy, był kulawy i kuśtykając skrył się szybko, osmaliwszy stokrotki swoim sapaniem. Klucze barwnych ptaków wskazywały nam kierunek, a kryształowe głosy z jeziora powtarzały echem nasze słowa, śpiewałem jadąc, a po pewnym czasie Ganelon przyłączył się do mnie. Byliśmy w drodze już ponad tydzień, a ziemia, niebo i wiatr mówiły mi, że jesteśmy niedaleko Avalonu.
      Rozbiliśmy obóz w lesie, nad jeziorem, gdzie słońce wśliznęło się za skały, a dzień skonał i przeminął. Poszedłem się wykąpać, a Ganelon wypakowywał nasze rzeczy. Woda była zimna i orzeźwiająca. Chlapałem się długo.
      W kąpieli zdawało mi się, ze słyszę jakieś krzyki, ale nie byłem pewien. To był dziwny las, więc nie przejmowałem się zbytnio. Mimo to ubrałem się i ruszyłem do obozu.
      Po drodze znów usłyszałem jakiś głos, jękliwy i proszący. Zbliżywszy się zobaczyłem, że rozmowa już trwa.
      Ganelon siedział po turecku pod dębem. Nasze rzeczy leżały porozrzucane, na środku polany zauważyłem trochę drewna na ognisko. Na drzewie wisiał człowiek.
      Był młody, o jasnych włosach i jasnej cerze. Poza tym trudno było cokolwiek powiedzieć. Niełatwo jest - właśnie to odczułem - rozpoznać rysy i wzrost tego, kto wisi głową w dół kilka stóp od ziemi.
      Miał związane na plecach ręce i zwisał z niskiego konara na linie zapętlonej wokół lewej kostki. Mówił - krótkimi, urywanymi zdaniami odpowiadał na pytania Ganelona - a jego twarz była mokra od śliny i potu.
      Nie wisiał nieruchomo, lecz kołysał się w przód i w tył.
      Miał obtarty policzek i kilka plamek krwi na koszuli.
      Zatrzymałem się. Postanowiłem na razie się nie wtrącać. Obserwowałem. Ganelon nie postąpiłby z nim w ten sposób bez powodu, więc sympatia dla chłopaka zbytnio mi nie ciążyła. Poza tym, cokolwiek skłoniło Ganelona do takiego przesłuchania, wiedziałem, że uzyskane informacje mnie też zainteresują. Byłem też ciekaw wszystkiego, a ta sesja mogła mi powiedzieć o samym Ganelonie, będącym teraz czymś w rodzaju sprzymierzeńca. A dodatkowe kilka minut do góry nogami nie mogło spowodować większych szkód.
      Więzień znieruchomiał. Ganelon dotknął mieczem jego piersi i silnym pchnięciem rozhuśtał znowu. Stal rozcięła lekko skórę i na koszuli pojawiła się kolejna czerwona plamka. Chłopak krzyknął. Teraz wyraźnie widziałem, że był młody. Ganelon wysunął ostrze o kilka cali poza punkt, w którym przy powrotnym wahaniu znalazłaby się krtań jeńca. Cofnął je w ostatnieju chwili i zachichotał,
kiedy tamten zwinął się i krzyknął:
      - Błagam!
      - Dalej! - rozkazał Ganelon. - Powiedz wszystko.
      - To jest wszystko! - zawołał więzień. - Nic więcej nie wiem.
      - Dlaczego nie?
      - Wyprzedzili mnie! Nic nie widziałem!
      - Dlaczego nie ruszyłeś za nimi?
      - Byli konno, a ja na piechotę.
      - Dlaczego nie ruszyłeś za nimi pieszo?
      - Byłem oszołomiony.
      - Oszołomiony? Byłeś przerażony! Zdezerterowałeś!
      - Nie!
      Ganelon znowu wysunął ostrze i cofnął je w ostatniej chwili.
      - Nie! - wrzasnął młodzik.
      Ganelon poruszył mieczem.
      - Tak! - krzyknął chłopak. - Bałem się!
      - I uciekłeś.
      - Tak! Biegiem! Ciągle uciekam, odkąd...
      - I nie wiesz, jak później potoczyły się sprawy?
      - Nie.
      - Kłamiesz! - Znowu sięgnął do miecza.
      - Nie! - jęknął chłopiec. - Błagam...
      Zbliżyłem się.
      - Ganelonie - powiedziałem.
      Spojrzał na mnie, wyszczerzył zęby i odłożył miecz. Chłopiec starał się pochwycić moje spojrzenie.
      - Cóż my tu mamy? - spytałem.
      - Ha! - zawołał klepiąc chłopaka po wewnętrznej stronie uda tak mocno, że tamten krzyknął. - Złodzieja i dezertera, ale z ciekawą histurią do opowiadania.
      - Więc odetnij go i pozwól mi posłuchać - poleciłem.
      Ganelon odwrócił się i jednym ciosem miecza odciął linę. Chłopak upadł na ziemię i zaszlochał.
      - Złapałem go, jak próbował ukraść nasze zapasy, i pomyślałem, że trochę go przepytam - wyjaśnił Ganelon. - Przybył z Avalonu, i to raczej szybko.
      - Co to znaczy?
      - Był piechurem podczas bitwy, która rozegrała się dwie noce temu. W walce okazał się tchórzem i zdezerterował.
      Chłopak próbował wykrztusić jakieś zaprzeczenie, więc Ganelon kopnął go.
      - Cisza! - rozkazał. - Ja teraz mówię... tak jak mi opowiadałeś!
      Chłopiec jak krab odczołgał się na bok i szeroko otwartymi oczami spojrzał na mnie błagalnie.
      - Bitwa? Kto walczył? - spytałem.
      Ganelon uśmiechnął się posępnie.
      - Rzecz wygląda znajomo - stwierdził. - Wojska Avalonu spotkały się w największym, jak się zdaje, i być może ostatnim z długiej serii starć z istotami niezupełnie z tego świata.
      - Tak?
      Spojrzałem na chłopca. Spuścił wzrok, lecz zdążyłem dostrzec w jego oczach lęk.
      - ...Kobiety - wyjaśnił Ganelon. - Blade furie z jakiegoś piekła, piękne i zimne. Uzbrojone i w zbrojach. Długie, jasne włosy. Oczy jak lód. Na białych, ziejących ogniem wierzchowcach, żywiących się ludzkim mięsem, wyjeżdżały nocami z labiryntu jaskiń, które parę lat temu odsłoniło trzęsienie ziemi. Napadały, brały w niewolę młodych mężczyzn i zabijały wszystkich pozostałych. Jeńcy pojawiali się później jako idący za nimi bezduszni żołnierze. To brzmi jak historia o ludziach z Kręgu, których my znaliśmy.
      - Lecz z tamtych wielu przeżyło, gdy zostali wyzwoleni - zaprotestowałem. - I wcale nie wydawali się bezduszni. Raczej w amnezji, jak ja sam kiedyś. Dziwi mnie - mówiłem dalej - że nikt nie próbował zablokować tych jaskiń za dnia, skoro kobiety wyruszały
jedynie w nocy.
      - Ten dezerter twierdzi, że próbowano tego - wyjaśnił Ganelon. - I po pewnym czasie zawsze wyrywały się znowu, silniejsze niż przedtem.
      Chłopiec był szary jak popiół, lecz kiwnął głową, gdy spojrzałem nań pytająco.
      - Tutejszy dowódca, którego on nazywa Protektorem, gromił je wielokrotnie - kontynuował Ganelon. - Raz spędził nawet część nocy z ich przywódczynią, bladą dziwką imieniem Lintra. Nie wiem, flirtował z nią czy pertraktował, ale nic z tego nie wyszło. Napady powtarzały się i jej siły były coraz liczniejsze. W końcu Protektor zdecydował się na masowy atak w nadziei, że uda mu się zniszczyć je całkowicie. Właśnie podczas bitwy ten tutaj uciekł - skinął mieczem w stronę chłopca. - I dlatego nie znamy końca tej historii.
      - Tak było? - spytałem.
      Chłopiec oderwał spojrzenie od miecza i wolno kiwnął głową.
      - Ciekawe - zwróciłem się do Ganelona. - Bardzo. Mam uczucie, że ich problem wiąże się jakoś z tym, który ostatnio rozwiązaliśmy. Chciałbym wiedzieć, jak zakończyła się bitwa.
      Ganelon kiwnął głową i mocniej chwycił miecz.
      - No cóż - zaczął. - Jeżeli już z nim skończyliśmy...
      - Czekaj. Przypuszczam, że próbował ukraść coś do jedzenia?
      - Tak.
      - Rozwiąż mu ręce. Nakarmimy go.
      - Przecież chciał nas okraść.
      - Czy nie wspominałeś, że kiedyś zabiłeś człowieka dla pary butów?
      - Tak, ale to co innego.
      - A to czemu?
      - Mnie się udało.
      Roześmiałem się. Ganelon był poirytuwany, potem zdziwiony, wreszcie sam zaczął się śmiać. Chłopiec przyglądał się nam, jakbyśmy byli parą wariatów.
      - No dobrze - rzekł w końcu Ganelon. - Dobrze.
      Nachylił się, jednym szarpnięciem odwrócił jeńca i rozciął powróz krepujący mu ręce.
      - Chodź, chłopcze - powiedział. - Dostaniesz jeść.
      Podszedł do bagaży i wyciągnął kilka pakietów z jedzeniem.
      Chłopiec wstał i kulejąc podążył za nim. Chwycił ofiarowaną mu żywność i zaczął jeść łapczywie i głośno, nie spuszczając wzroku z Ganelona. Jego informacje, jeśli były prawdziwe, powodowały pewne komplikacje. Najpoważniejszą było to, że w wyniszczonym wojną kraju trudniej będzie znaleźć rzecz, której potrzebowałem. Pogłębiły się też moje lęki co do natury i rozmiarów
uszkodzenia - czy też naruszenia - Wzorca.
      Pomogłem Ganelonowi rozpalić niewielkie ognisko.
      - Jak to wszystko wpływa na nasze plany? - zapytał.
      Naprawdę nie miałom wyboru. We wszystkich Cieniach w okolicy sytuacja byłaby podobna. Mogłem wybrać taki, który nie był w to wmieszany, lecz docierając tam trafiłbym do niewłaściwego punktu. Nie dostałbym tam tego, co było mi potrzebne. Jeżeli ataki Chaosu stale zdarzały się na trasie marszu mych pragnień przez Cień, to musiały być powiązane z naturą owych pragnień. I wcześniej czy później będę musiał stawić im czoło. Nie zdołam ich uniknąć. Takie były zasady tej gry i nie mogłem się skarżyć, gdyż sam je ustaliłem.
      - Jedziemy dalej - oświadczyłem. - To jest cel moich pragnień.
      Młodzik jęknął i - pewno z wdzięczności, że powstrzymałem Ganelona od wycinania dziur w jego ciele - ostrzegł:
      - Nie jedź do Avalonu, panie! Nie ma tam nic, czego mógłbyś potrzebować. Zabiją was!
      Podziękowałem mu uśmiechem. Ganelon zachichotał.
      - Zabierzmy go ze sobą - zaproponował. - Niech stanie przed sądem za dezercję.
      Chłopiec wstał z wysiłkiem i rzucił się do ucieczki. Wciąż roześmiany Ganelon wyjął sztylet i wzniósł rękę do rzutu. Uderzyłem go w ramię i broń poleciała daleko od celu. Chłopak znikł wśród drzew, a Ganelon śmiał się bez przerwy. Kiedy się uspokoił, odszukał swój sztylet.
      - Powinieneś pozwolić mi go zabić - powiedział. Sam wiesz.
      - Postanowiłem inaczej.
      Wzruszył ramionami.
      - Jak wróci nocą i poderżnie nam gardła, może zmienisz zdanie.
      - Pewnie zmienię. Ale on nie wróci. Wiesz o tym.
      Znów wzruszył ramionami. Nabił na sztylet kawałek mięsa i zaczął przypiekać nad ogniskiem.
      - Trzeba przyznać, że wojna nauczyła go dobrze pracować nogami - stwierdził. - Być może istotnie zbudzimy się rankiem.
      Ugryzł kawałek i zaczął przeżuwać. Uznałem to za słuszną ideę i przygotowałem coś takiego dla siebie.
      Wiele godzin później zbudziłem się z niespokojnego snu, by przez zasłonę liści popatrzeć na gwiazdy. Jakaś skłonna do złych wróżb część mej podświadomości przywołała obraz chłopca i w niemiły sposób wykorzystała jego i mnie. Długo nie mogłem zasnąć.
      Rankiem zadeptaliśmy popioły ogniska i ruszyliśmy dalej. Tego popołudnia dotarliśmy do gór i następnego dnia przekroczyliśmy je. Na naszym sziaku trafiały się czasem świeże ślady ludzi i koni, lecz nie spotkaliśmy nikogo.
      Dzień później minęliśmy kilka zagród, lecz nie zatrzymywaliśmy się przy żadnej. Nie korzystałem z szalonej, diabelskiej trasy, którą wybrałem wypędzając Ganelona. Była krótka, lecz dla niego byłaby przykrym wspomnieniem. Potrzebowałem także czasu do namysłu i taka podróż niezbyt by mi odpowiadała. Teraz, jednak długa droga zbliżała się do końca. Po południu osiągnęliśmy niebo Amberu. Podziwiałem je w milczeniu. Las, przez który jechaliśmy, mógłby być niemal Lasem Ardeńskim. Tyle że nie słyszałem głosu rogów, nie było Juliana ani Morgensterna, nie było ogarów burzy, które by nas ścigały jak w Ardenie, kiedy przejeżdżałem tamtędy ostatnim razem. Był tylko śpiew ptaków w koronach wielkieh drzew, skarga wiewiórki, szczeknięcie lisa, plusk wodospadu, biele, błękity i róże kwiatów w cieniu liści.
      Wieczorny wietrzyk, chłodny i delikatuy, uśpił mnie niemal i byłem zupełnie nie przygotowany na widok rzędu świeżych grobów obok drogi, zaraz za zakrętem. Trawa wokół nich była zgnieciona i stratowana. Przystanęliśmy na chwilę, lecz nie zauważyliśmy niczego, czego nie byłoby widać na pierwszy rzut oka.
      Kawałek dalej minęliśmy jeszcze jedno takie miejsce, a potem kilka wypalonych zagajników. Droga była porządnie wyjeżdżona, a krzaki na poboczach połamane i zdeptane, jakby przechodziło tędy wiele ludzi i zwierząt. W powietrzu unosił się zapach spalenizny. Przejechaliśmy obok rozkładającego się, na pół pożartego końskiego ścierwa.
      Niebo Amberu nie dodawało mi już otuchy, choć potem przez dłuższy czas szlak był czysty.
      Dzień zbliżał się ku końcowi i drzewa rosły coraz rzadziej, gdy Ganelon zauważył smugi dymu na południowym wschodzie. Skręciliśmy w pierwszą ścieżkę, która zdawała sią biec w tamtą stronę, mimo że nie prowadziła do Avalonu. Trudno było dokładnie ocenić odległość, lecz widzieliśmy, że nie dotrzemy na miejsce przed nocą.
      - Ich wojska... jeszcze obozują? - zastanawiał się Ganelon.
      - Albo armia tego, co ich zwyciężył.
      Potrząsnął głową i sprawdził, czy miecz lekko wychodzi z pochwy. Przed zmrokiem zjechałem ze ścieżki zwabiony odgłosem płynącej wody. Był to świeży, czysty potok płynący od gór i wciąż niosący odrobinę ich chłodu. Umyłem się, przyciąłem brodę, która zdążyła już odrosnąć, i oczyściłem ubranie z pyłu dróg. Zbliżaliśmy się do celu podróży i chciałem wystąpić z tą odrobiną splendoru, na jaką mogłem sobie pozwolić. Ganelon uznał moje racje. Zdobył się nawet na ochlapanie sobie wodą twarzy i głośne wytarcie nosa.
      Stojąc nad brzegiem i mrugając w stronę nieba oczami, z których wypłukałem kurz, zobaczyłem, że krąg księżyca staje się czysty i ostry, a zmętnienie jego krawędzi znika. Zdarzyło się to po raz pierwszy. Wstrzymałem oddech i patrzyłem. Potem odnalazłem na niebie gwiazdy, prześledziłem kształty chmur, odległych szczytów i najdalszych drzew. Raz jeszcze spojrzałem na księżyc, nadal czysty i wyraźny. Mój wzrok wrócił, już do normy.
      Ganelon cofnął się słysząc mój śmiech. Nie spytał o powód.
      Tłumiąc pragnienie śpiewu dosiadłem konia i wróciłem na ścieżkę. Cienie pogłębiały się, a ponad koronami drzew rozkwitały gromady gwiazd. Wciągnąłem w płuca potężną porcję nocy, przytrzymałem chwilę i wypuściłem. Znów byłem sobą i było to przyjemne uczucie.
      Ganelon podjechał bliżej.
      - Na pewno rozstawili warty - powiedział cicho.
      - Tak - zgodziłem się.
      - Więc może lepiej zjedziemy ze szlaku?
      - Nie. Nie chcę, żeby ktoś pomyślał, że się kryjemy. Możemy dojechać na miejsce z eskortą, to nie ma znaczenia. Jesteśmy parą zwyczajnych podróżnych.
      - Mogą pytać o powód tej podróży.
      - Więc będziemy parą najemników, którzy słyszeli o jakiejś wojnie i przybyli szukać pracy.
      - Dobrze. Wyglądamy na takich. Miejmy nadzieję, że zdążą to zauważyć.
      - Jeżeli nie będą nas dobrze widzieć, to będziemy marnym celem.
      - To prawda. Lecz jakoś mnie to nie uspokaja.
      Nasłuchiwałem stukotu końskich kopyt na szlaku. Droga nie prowadziła prosto. Wiła się, skręcała, biegła w tę i w tamtą stronę, w końcu wykręciła pod górę. Gdy wjeżdżaliśmy na zbocze, drzewa przerzedziły się jeszcze bardziej.
      Wierzchołek pagórka był prawie nagi. Jeszcze kawałek i niespodziewanie roztoczył się przed nami widok na najbliższe kilka mil. Zatrzymaliśmy się tuż przed stromym uskokiem, kilkanaście metrów niżej przechodzącym w łagodne zbocze. Dalej widać było rozległą równinę, a o milę stamtąd wzgórza i niewielkie zagajniki. Zobaczyliśmy obóz: liczne ogniska i sporo namiotów, dość duże stado koni pasące się w pobliżu. Uznałem, że było tam kilkuset ludzi, grzejących się przy ogniu lub chodzących po obozowisku.
      Ganelon odotchnął z ulgą.
      - Ci przynajmniej wydają się normalnymi ludźmi - stwierdził.
      - Fakt.
      - A jeżeli są normalnymi ludźmi w normalnym wojsku, to na pewno jesteśmy już obserwowani. To zbyt dogodny punkt, by pozostał nie obsadzony.
      - Zgadza się.
      Z tyłu doleciał hałas. Zaczęliśmy się odwracać, gdy jakiś głos rozkazał:
      - Nie ruszać się!
      Spojrzałem za siebie. Stało tam czterech mężczyzn; dwóch trzymało wycelowane w nas kusze, dwaj pozostali mieli w rękach nagie miecze. Jeden z nich ruszył ku nam i zatrzymał się o dwa kroki.
      - Zsiadać! - polecił. - Na lewą stronę! Powoli!
      Zeszliśmy na ziemię i stanęliśmy przed nim, trzymając ręce z daleka od broni.
      - Kim jesteście? I skąd? - zapytał. - Jesteśmy najemnikami - wyjaśniłem. - Z Lorraine. Słyszeliśny, że trwa tu jakaś wojna. Szukamy zajęcia. Jechaliśmy do tego obozu w dole. To wasz, mam nadzieję?
      - A jeśli powiem, że nie, że jesteśmy patrolem armii, która ma właśnie ten obóz zaatakować?
      Wzruszyłem ramionami.
      - W takim razie może wasza armia byłaby zainteresowana zatrudnieniem dwóch ludzi?
      Splunął.
      - Protektor nie potrzebuje takich jak wy - oświadczył. Po czym zapytał: - Z której strony przyjechaliście?
      - Ze wschodu - odparłem.
      - A nie mieliście po drodze jakichś... trudności?
      - Nie - zaprzeczyłem. - A powinniśmy mieć?
      - Trudno powiedzieć - stwierdził. - Oddajcie broń. Odeślę was do obozu. Na pewno będą chcieli wiedzieć, czy nie widzieliście czegoś na wschodzie... czegoś niezwykłego.
      - Nie widzieliśmy nic niezwykłego - poinformowałem.
      - W każdym razie dadzą wam jeść. Choć wątpię, czy znajdziecie pracę. Trochę się spóźniliście. A teraz oddajcie broń.
      Kiedy odpinaliśmy pasy z mieczami, przywołał jeszcze dwóch ukrytych wśród drzew żołnierzy i polecił doprowadzić nas do obozu. Mieliśmy iść pieszo prowadząc konie. Żołnierze wzięli naszą broń i już ruszaliśmy, gdy ten, który z nami rozmawiał, zawołał:
      - Stać!
      Obejrzałem się.
      - Ty - zwrócił się do mnie. - Jak się nazywasz?
      - Corey - odparłem.
      - Nie ruszaj się.
      Podszedł całkiem blisko i przyglądał mi się przez jakieś dziesięć sekund.
      - O co chodzi? - spytałem.
      Zamiast odpowiedzi pogrzebał dłonią w sakiewce, wyciągnął garść monet i podniósł je do oczu.
      - Niech to licho! Jest za ciemno - stwierdził. - A nie możemy palić światła.
      - A po co? - zdziwiłem się.
      - Nie ważnego - wyjaśnił. - Zdawało mi się, że już cię gdzieś widziałem, i próbowałem sobie przypomnieć gdzie. Twój profil podobny jest do wybitego na naszych starych monetach. Trochę ich jeszcze krąży. Prawda? zwrócił się do jednego ze strzelców. Tamten odłożył kuszę, podszedł i z odległości kilku kroków przyjrzał mi się uważnie.
      - Zgadza się - stwierdził. - Jest podobny.
      - A kto to był? Ten, o którego wam chodzi?
      - Jeden z tych dawnych typów. Przed moim urodzeniem. Nie pamiętam.
      - Ja też nie. Zresztą... - wzruszył ramionami. Nieważne. Ruszaj, Coreyu. Odpowiadaj na pytania szczerze, a nic ci się nie stanie.
      Odwróciłem się i odszedłem, a on został na zalanej księżycowym światłem polanie. Spoglądał za mną drapiąc się po głowie.
      Żołnierze z naszej eskorty nie byli zbyt rozmowni. I bardzo dobrze.
      Przez całą drogę myślałem o tym, co opowiedział nam ten chłopak, i o tym, jak zakończył się tutejszy konflikt. Osiągnąłem bowiem fizyczną zgodność ze światem moich pragnień i teraz musiałem działać w granicach zaistniałej sytuacji.
      Nad obozowiskiem unosił się przyjemny zapach ludzi i zwierząt, dymu ognisk, pieczonego mięsa, skóry i oliwy. W świetle ogni żołnierze rozmawiali, ostrzyli miecze, naprawiali uprzęże, jedli, grali, spali, pili i prryglądali się, jak prowadzimy między nimi nasze konie, eskortowani w stronę trzech centralnych namiotów. Im dalej szliśmy, tym bardziej poszerzał się wokół nas krąg ciszy.
      Zatrzymaliśmy się przy drugim co do wielkości namiocie. Jeden z naszych strażników zapytał o coś przechadzającego się wartownika. Ten pokręcił głową i wskazał ręką największy namiot. Wymiana zdań trwała kilka minut. Wreszcie strażnik wrócił. Powiedział coś swemu czekającemu przy nas towarzyszowi, a ten skinął głową i przywołał jednego z ludzi siedzących przy najbliższym ognisku. Strażnik podszedł do mnie.
      - Wszyscy oficerowie są na naradzie u Protektora - wyjaśnił. - Spętamy wasze konie i puścimy je na pastwisko. Zdejmijcie z nich rzeczy i złóżcie je tutaj. Musicie poczekać, póki kapitan nie wróci.
      Kiwnąłem głową. Wzięliśmy się do wypakowywania bagażu i czyszczenia koni. Poklepałem Gwiazdę po szyi, a potem patrzyłem, jak niewysoki kulawy człowieczek prowadzi ją do innych koni razem ze Świetlikiem Ganelona. Usiedliśmy na jukach i czekaliśmy. Jeden ze strażników w zamian za tytoń do fajki przyniósł nam gorącej herbaty. Obaj siedli potem trochę z tyłu.
      Patrzyłem na wielki namiot, sączyłem herbatę i myślałem o Amberze i o małym nocnym klubie przy Rue de Char et Pain w Brukseli, na Cieniu-Ziemi, gdzie żyłem tek długo. Kiedy dostanę już ten jubilerski proszek, ruszę do Brukseli, aby znowu spotkać się z handlarzami z Gun Burse. Wiedziałem, że moje zlecenie będzie kosztowne i trudne w realizacji. Trzeba będzie przekonać któregoś z producentów amunicji, by założył osobną linię produkcyjną. Na szczęście dzięki mym rozmaitym militarnym doświadczeniom znałem na tamtej Ziemi innych kupców niż tylko ci z Interarmco. Zdobycie sprzętu nie powinno mi zająć więcej niż kilka miesięcy. Zacząłem obmyślać szczegóły i czas upływał szybko i przyjemnie.
      Minęło chyba ponad półtorej godziny, nim poruszyły się cienie na ścianie wielkiego namiotu. Jeszcze kilka minut i płachta zakrywająca wejście została odrzucona w bok. Powoli zaczęli wychodzić ludzie. Oglądali się i rozmawiali. Ostatnia dwójka zatrzymała się, dyskutując z kimś, kto pozostał w środku. Reszta rozeszła się do innych namiotów.
      Ci w wejściu cofali się powoli, wciąż zwróceni twarzami do wnętrza. Słyszałem ich głosy, choć nie mogłem rozróżnić słów. Ten, z którym rozmawiali, także się poruszył i w końcu mogłem go zobaczyć. światło padało na niego z tyłu, a dwaj oficerowie zasłaniali prawie cały widok, zauważyłem jednak, że jest szczupły i bardzo wysoki.
      Nasi strażnicy jeszcze się nie ruszyli, z czego wywnioskowałem, że kapitanem, o którym mówili, był jeden z dwójki oficerów. Patrzyłem z nadzieją, że się cofną i odsłonią swego zwierzchnika. Istotnie uczynili to w chwilę później, a po jeszcze kilku sekundach on sam postąpił krok do przodu.
      Z początku zdawało mi się, że to tylko gra świateł i cieni... Lecz nie! Poruszył się znowu i zobaczyłem go wyraźnie. Nie miał prawej dłoni. Ręka kończyła się tuż poniżej łokcia. Kikut był grubo obandażowany i pomyślałem, że musiał niedawno odnieść tę ranę.
      Wykonał lewą ręką szeroki gest, wyciągając ją daleko przed siebie. Kikut prawej poruszył się także i równocześnie coś drgnęło w mej pamięci. Miał długie, proste, kasztanowe włosy i lekko wystającą dolną szczękę...
      Wyszedł na zewnątrz, a wiatr pochwycił jego płaszcz i zarzucił na prawe ramię. Zauważyłem, że nosił żółtą koszulę i brązowe spodnie. Sam płaszcz był płomiennie pomarańczowy. Chwycił jego brzeg nienaturalnie szybkim ruchem lewej ręki i przykrył kikut prawej.
      Wstałem, a on zwrócił głowę w moją stronę. Nasze spojrzenia spotkały się. Przez kilka uderzeń pulsu żaden z nas się nie poruszył.
      Obaj oficerowie patrzyli na to zdnmieni. Rozepchnął ich i ruszył do mnie. Usłyszałem, że Ganelon chrząka i wstaje pospiesznie. Nasi strażnicy także byli zaskoczeni.
      Stanął kilka kroków przede mną i zmierzył mnie uważnym spojrzeniem swych orzechowych oczu. Rzadko się uśmiechał, lecz tym razem jakoś mu się to udało.
      - Chodźcie - powiedział i zawrócił do namiotu.
      Poszliśmy zostawiając rzeczy tam, gdzie leżały.
      Jednym spojrzeniem odprawił obu oficerów, zatrzymał się przed wejściem do namiotu i przepuścił nas przodem. Potem wszedł i spuścił płachtę. Wewnątrz był materac, mały stolik, ławy, broń i wielki kufer. Na stoliku płonął kaganek, leżały książki i mapy, stała butelka i kilka kubków. Drugi kaganek migotał na pokrywie kufra.
      Uścisnął mi dłoń i znów się uśmiechnął.
      - Corwin - rzekł. - I to żywy.
      - Benedykt - powiedziałem, także z uśmiechem. Jeszcze dychasz, jak widzę. Diabelnie długo to trwało.
      - To prawda. Kim jest twój przyjaciel?
      - Nazywa się Ganelon.
      - Ganelonie - powiedział i skłonił głowę, nie wyciągając jednak ręki. Potem podszedł do stołu i nalał trzy kubki wina. Jeden podał mnie, drugi Ganelonowi, trzeci wzniósł do góry.
      - Twoje zdrowie, bracie - powiedział.
      - I twoje.
      Wypiliśmy
      - Siadajcie - rzucił, wskazując najbliższą ławę. Sam także usiadł. - I witajcie w Avalonie.
      - Dzięki... Protektorze.
      Skrzywił się.
      - Ten przydomek nie jest niezasłużony - stwierdził spokojnie, wpatrując się w moją twarz. - Zastanawiam się, czy poprzedni Protektor mógłby powiedzieć to samo.
      - To nie było to samo miejsce - odparłem. - Ale sądzę, że mógłby.
      Wzruszył ramionami.
      - Może i tak - powiedział. - Ale dość o tym! Co się z tobą działo? Co porabiałeś? Dlaczego przybyłeś tutaj? Opowiedz. To już tyle czasu...
      Kiwnąłem głową. Niezbyt szczęśliwie się złożyło, lecz etykieta rodzinna oraz układ sił wymagały, bym odpowiadał, zanim sam zacznę pytać. Był starszy, a poza tym ja - co prawda nieświadomie - naruszyłem strefę jego wpływów. Nie to, żebym mu żałował tej
uprzejmości - był jednym z niewielu moich licznych krewnych, którego szanowałem, a nawet lubiłem. Po prostu paliłem się do zadawania pytań. Sam powiedział, to już tyle czasu...
      Ale jak wiele powinienem mu wyjaśnić? Nie miałem pojęcia, którą ze stron popiera. Nie chciałem też, mówiąc o niewłaściwych sprawach, odkrywać powodów jego dobrowolnego wygnania z Amberu. Należało zacząć od czegoś możliwie neutralnego i sondować go w miarę rozwoju opowieści.
      - Musi być jakiś początek - odezwał się po chwili. - Nieważne, jak go przedstawisz.
      - Jest wiele początków - wyjaśniłem. - To dość trudne... Powinienem chyba wrócić do czasu, kiedy to wszystko się zaczęło, i potem ciągnąć dalej.
      Łyknąłem wina.
      - Tak - zadecydowałem. - To będzie najprostsze... choć dopiero stosunkowo niedawno przypomniałem sobie wiele z tego, co się zdarzyło. Kilka lat po rozgromieniu Księżycowych Jeźdźców z Ghenesh i po twoim wyjeździe Eryk i ja poróżniliśmy się ostatecznie - zacząłem. - Tak, chodziło o sukcesję. Tato znowu zaczął mówić o abdykacji i wciąż nie chciał wyznaczyć następcy. Odżyły dawne spory o to, ktu ma większe prawo do tronu. Oczywiscie, ty i Eryk jesteście starsi ode mnie, lecz o ile Faiella, matka Eryka i moja, była żoną ojca po śmierci Cymnei, to jednak..
      - Dość! - zawołał Benedykt i walnął w stół tak mocno, że deski zatrzeszczały.
      Kaganek podskoczył i chlapnął oliwą, lecz - chyba dzięki jakiemuś drobnemu cudowi - nie przewrócił się: Płachta zasłaniająca wejście odsunęła się natychmiast i do namiotu zajrzał zaniepokojony strażnik. Benedykt spojrzał tylko i tamten wycofał się.
      - Nie mam ochoty pakować się w te wasze dochodzenia - oświadczył mój brat cichym głosem. - To właśnie te plugawe rozgrywki były początkowo powodem, dla którego porzuciłem rozkosze Amberu. Proszę, mów dalej, ale już bez odnośników.
      - No... tak - chrząknąłem. - Jak mówiłem, odbyliśmy kilka burzliwych dyskusji na ten temat. Aż pewnego wieczora słowa przestały wystarczać. Podjęliśmy walkę.
      - Pojedynek?
      - Nic tak formalnego. Raczej równoczesną decyzję zabicia tego drugiego. W każdym razie walczyliśmy dość długo. Eryk uzyskał przewagę i zaczął ścierać mnie na proszek. Uprzedzę trochę fakty i powiem, że wszystko przypomniałem sobie dopiero jakieś pięć lat temu.
      Benedykt pokiwał głową, jakby rozumiał, o czym mówię.
      - Mogę się tylko domyślać, co zaszło po tym, jak straciłem przytomność - mówiłem dalej. - Eryk powstrzymał się od zabicia mnie. Doszedłem do siebie w Cieniu - Ziemi, w miejscu zwanym Londynem. Szalała tam zaraza i rozchorowałem się. Wyzdrowiałem nie
mając żadnych wspomnień sprzed Londynu. Żyłem w tym świecie - Cieniu przez całe wieki, szukając jakiejś wskazówki co do mojej tożsamości. Przemierzałem go wszerz i wzdłuż, zwykle jako uczestuik kampanii wojskowych. Uczęszczałem na ich uniwersytety, rozmawiałem z najmądrzejszymi ludźmi, konsultowałem się ze słynnymi lekarzami. Nigdzie nie znalazłem klucza do swej przeszłości. Było dla mnie oczywiste, że różniłem się od innych ludzi, i z wielkim wysiłkiem starałem się to ukryć. Byłem jak wściekły, gdyż mogłem mieć wszystko z wyjątkiem tego, czego pragnąłem najbardziej: mojej tożsamości, mojej pamięci. Mijały lata, lecz nie malał mój gniew, nie gasła tęsknota. Trzeba było wypadku i pęknięcia czaszki, żeby zaczęła się seria przemian prowadzących do odzyskania wspomnień. To było jakieś pięć lat temu, a cała ironia potega na rym, że Eryk był odpowiedzialny za ów wypadek. Wydaje się, że Flora przez cały czas mieszkała w tym Cieniu - Ziemi i pilnowała mnie. Wracając do hipotez: Eryk musiał się powstrzymać w ostatniej chwili. Pragnął mojej śmierci, lecz nie chciał, by ślady prowadziły do niego. Przetransportował mnie więc przez Cień do miejsca, gdzie czekała szybka i niemal pewna śmierć. Bez wątpienia zamierzał wrócić i powiedzieć, że się pokłóciliśmy i że odjechałem w gniewie, krzycząc, że znowu odchodzę. Owego dnia polowaliśmy w Ardenie. Tylko my dwaj, razem.
      - To dziwne - wtrącił Benedykt - że tacy rywale jak wy zdecydowaliście się na wspólne polowanie w takich oklicznościach.
      Łyknąłem wina i uśmiechnąłem się.
      - Być może nie było to tak zupełnie przypadkowe, jak można by sądzić z mojego opowiadania - wyjaśniłem. - Może obaj ucieszyliśmy się z możliwości wspólnych łowów: tylko my dwaj i nikt więcej.
      - Rozumiem - stwierdził. - Nie jest więc wykluczone, że sytuacja mogła ułożyć się odwrotnie.
      - No cóż, trudno powiedzieć. Nie wierzę, bym posunął się tak daleko. Przynajmniej teraz tak to odczuwam. Sam wiesz, ludzie się zmieniają. A wtedy...? Tak, mógłbym zrobić to co on. Trudno być pewnym, ale to możliwe.
      Znów pokiwał głową. Nagle ogarnął mnie gniew, który jednak szybko zmienił się w rozbawienie.
      - Na szczęście nie muszę szukać usprawiedliwień - stwierdziłem. - Wróćmy do moich domysłów. Sądzę, że Eryk po tym wszystkim pilnował mnie, zapewne rozczarowany, że przeżyłem, ale usatysfakcjonowany moją bezradnością. Nakazał, by Flora miała na mnie oko, i przez jakiś czas świat kręcił się spokojnie. Potem przypuszczalnie tato abdykował i znikł, nie rozwiązując problemu następstwa tronu...
      - Niech go diabli! - przerwał mi Benedykt. - Nie było żadnej abdykacji. Po prostu znikł. Pewnego dnia zwyczajnie nie zastano go w pokojach. Nawet łóżko nie było ruszone. Żadnych wiadomości. Widziano, jak wracał do siebie wieczorem, ale nikt nie zauważył, jak wychodzi. Lecz nawet tego nie uznano za niezwykłe. Z początku wszyscy myśleli, że znowu wyruszył w Cień, być może na poszukiwanie kolejnej panny młodej. Długo trwało, nim ktokolwiek zaczął podojrzewać nieczystą grę lub domyślać się nowej formy abdykacji.
      - Nie wiedziałem o tym - rzekłem. - Twoje źródła informacji znajdowały się wtedy bliżej centrum niż moje.
      Skinął tylko głową pozostawiając mi pole do niepokojących domysłów. Mogłem przypuszczać, że był wtedy po stronie Eryka.
      - Kiedy tam byłeś ostatnio? - zaryzykowałem.
      - Jakieś dwadzieścia lat temu - odrzekł. - Może trochę więcej. Ale jestem w kontakcie.
      Na pewno nie z kimś, kto uznałby za stosowne wspomnieć mi o tym! Musiał to wiedzieć, kiedy mówił. Czyżby miało to być ostrzeżenie? A może groźba? Myślałem intensywnie. Miał oczywiście komplet Wielkich Atutów. Przerzucałem je w myślach. Random wyznał mi, że nie wie nic o sytuacji Benedykta. Brand znikł dość dawno. Mogłem się domyślać, że żyje jeszcze uwięziony w takim czy innym nieprzyjemnym miejscu, raczej bez możliwości przekazywania wieści z Amberu. Także Flora nie mogła być informatorką, jako że samn do niedawna przchywała właściwie na wygnaniu. Llewella była w Rebmie. Deirdre także, a kiedy ostatnio ją widziałem, nie była w łaskach w Amberze. Fiona? Julian mówił, że jest "gdzieś na południu". Nie był pewien, gdzie dokładnie. Kto więc pozostawał?
      Sam Eryk, Julian, Gerard lub Caine, uznałem. Eryka można skreślić. Nie przekazałby szczegółów nieabdykacji taty w sposób dopuszczający taką interpretację, jaką przedstawił mi Benedykt. Julian popierał Eryka, lecz sam nie był wolny od osobistych ambicji, i to sięgających wysoko. Przesłałby wiadomość, gdyby mogło mu to przynieść korzyści. To samo Caine. Za to Gerard zawsze wydawał mi się człowiekiem, którego bardziej interesowało dobro Amberu od tego, kto zasiada na tronie. Nie przepadał jednak za Erykiem i swego czasu chciał pomóc mnie lub Bleysowi w walce przeciw niemu. Z pewnością uznałby poinformowanie Benedykta o przebiegu wydarzeń za coś w rodzaju polisy ubezpieczeniowej kraju.
      Tak, tu prawie na pewno ktoś z tej trójki. Julian mnie nienawidził, Caine ani specjalnie lubił, ani nie, a z Gerardem łączyły mnie miłe wspomnienia, sięgające naszego dzieciństwa. Będę się więc musiał dowiedzieć, który to z nich, i to szybko. Benedykt, nie znając moich planów, nie zamierzał mi powiedzieć. Zależnie od celów jego i tego kogoś na drugim końcu, kontakt z Amberem mógł zostać wykorzystany na mą korzyść lub niekorzyść. Dla Benedykta był to więc zarówno miecz, jak tarcza. Trochę mnie zabolało, że tak właśnie sięgnął po tę broń. Uznałem, że to rana odniesiona niedawno uczyniła go przesadnie ostrożnym, gdyż ja sam nigdy nie dawałem mu powodow do zmartwień. W rezultacie jednak ja także stałem się przesadnie ostrożny - smutny fakt, kiedy po raz pierwszy od tylu lat spotyka się własnego brata.
      - To ciekawe - mruknąłem mieszając wino w kubku. - W tej sytuacji wydaje się, że wszyscy zaczęliśmy działać przedwcześnie.
      - Nie wszyscy - zauważył.
      Poczułem, że się czerwienię.
      - Wybacz - powiedziałem.
      Skłonił się uprzejmie.
      - Mów dalej, proszę.
      - Wróćmy do mego łańcucha hipotez - zacząłem. Gdy Eryk uznał, że tron wystarczająco długo stoi pusty i że nadszedł czas na kolejne posunięcie, musiał także dojść do wniosku, że owa amnezja to mało, trzeba ostatecznie uporać się z moimi pretensjami. Zaaranżował więc mój wypadek na owym Cieniu - Ziemi - wypadek, który powinien okazać się śmiertelny. Tak się jednak nie stało.
      - Skąd o tym wiesz? A może tylko się domyślasz?
      - Flora mi powiedziała, kiedy ją później pytałem. Także o swoim współudziale.
      - To interesujące. Mów dalej.
      - Walnięcie w głowę sprawiło to, czego wcześniej nie potrafił osiągnąć nawet Zygmunt Freud - stwierdziłem. - Zacząłem sobie przypominać, z początku słabo, potem coraz lepiej, zwłaszcza po spotkaniu z Florą, gdy zetknąłem się z masą spraw stymulujących moją pamięć. Udało mi się przekonać ją, że pamiętam wszystko, mówiła więc otwarcie o ludziach i zdarzeniach. Potem pojawił się Random uciekający przed czymś...
      - Uciekający? Przed czym? Dlaczego?
      - Przed jakimiś dziwnymi istotami z Cienia. Nigdy się nie dowiedziałem czemu.
      - Ciekawe - stwierdził, i musiałem mu przyznać rację.
      W celi często się zastanawiałem, dlaczego Random pojawił się na scenie ścigany przez furie. Odkąd się spotkaliśmy, aż do chwili rozstania, stale coś nam bruździło. Byłem zajęty własnymi sprawami, a on nie wyjawił żadnych szczegółów swego przybycia. Oczywiście byłem zdziwiony. Sądziłem jednak, że może jest to coś, o czym powinienem wiedzieć. I tak już zostało. Bieg zdarzeń wypchnął tę kwestię z mej pamięci do czasu uwięzienia, a potem teraz i tutaj. Ciekawe? Istotnie. A także niepokojące.
      - Zdołałem oszukać Randoma co do swego stanu - podjąłem. - Uwierzył, że chcę tronu, podczas gdy świadomie pragnąłem jedynie swojej pamięci. Zgodził się pomóc mi w powrocie do Amberu i udało mu się mnie tam dostarczyć. No, prawie - poprawiłem się. - Dociągnęliśmy do Rebmy. Do tego czasu zdążyłem mu wyjawić, jak ze mną jest naprawdę. Zaproponował, żebym przeszedł przez Wzorzec w Rebmie, co w pełni przywróciłoby mi pamięć. Nadarzyła się okazja, więc pochwyciłem ją. Sposób podziałał, a ja użyłem mocy Wzorca, by przerzucić się do Amberu.
      Uśmiechnął się.
     
- Random musiał być wtedy bardzo nieszczęśliwy - zauważył.
      - Istotnie, raczej nie śpiewał z radości - potwierdziłem. - Uznał wyrok Moire i miał poślubić kobietę, którą mu wybrała, niewidomą dziewczynę imieniem Vialle. Miał z nią tam zostać przez co najmniej rok. Zostawiłem go, lecz dowiedziałem się później, że faktycznie to zrobił. Była tam także Deirdre. Spotkaliśmy ją po drodze uciekającą z Amberu. Razem weszliśmy do Rebmy. Została tam.
      Wypiłem wino do końca. Benedykt wskazał głową butelkę. Była już jednak prawie pusta, wyjął więc z kufra pełną i nalał do kubków. Wino było lepsze niż poprzednie, pewnie z jego prywatnych zapasów.
      - W pałacu - podjąłem - przedostałem się do biblioteki, gdzie znalazłem talię do taroka. Po nią przede wszystkim przyszedłem. Eryk zaskoczył mnie, zanim zdążyłem cokolwiek przedsięwziąć. Walczyliśmy, tam, w bibliotece. Udało mi się go zranić i pewnie zakończyłbym sprawę, gdyby nie przybyły posiłki. Musiałem uciekać. Skontaktowałem się z Bleysem, a on dał mi przejście do siebie, do Cienia. Resztę znasz pewnie z własnych źródeł. Słyszałeś, że Bleys i ja połączyliśmy swe siły, zaatakowaliśmy Amber i przegraliśmy. Bleys runął ze ściany Kolviru. Rzuciłem mu swoją talię, a on ją złapał. Jak rozumiem, nigdy nie znaleziono jego ciała. Ale spadał z wysoka, a był wtedy przypływ. Nie wiem, czy zginął tamtego dnia, czy nie.
      - Ja także nie wiem - wtrącił Benedykt.
      - Tak więc zostałem uwięziony, a Eryk zasiadł na tronie. Mimo pewnych sprzeciwów z mojej strony skłoniono mnie, bym asystował przy koronacji. Udało mi się ukoronować siebie, zanim ten bękart - w sensie genealogicznym - zabrał mi koronę i wsadził ją sobie na głowę. Potem kazał mnie oślepić i wrzucić do lochów.
      Benedykt pochylił się i przyjrzał mojej twarzy.
      - Tak - powiedział. - Słyszałem o tym. Jak to zrobiono?
      - Gorącym żelazem - wyjaśniłem. Zadrżałem mimo woli i stłumiłem pragnienie zaciśnięcia powiek. - Straciłem przytomność podczas tej procedury.
      - Czy nastąpił kontakt z gałkami ocznymi?
      - Tak - potwierdziłem. - Chyba tak.
      - A ile czasu trwała regeneracja7
      - Minęły prawie cztery lata, zanim znów mogłem widzieć - odparłem. - A wzrok wrócił do normy dopiero niedawno. Tak że... razem jakieś pięć lat. Chyba tak.
      Wyprostował się, odetchnął i uśmiechnął się słabo.
      - To dobrze - powiedział. - Dajesz mi nadzieję. Inni tracili swe cząstki anatomiczne i też doświadczyli regeneracji, lecz ja nigdy nie utraciłem niczego znaczącego. Aż do teraz.
      - A tak - potwierdziłem. - Ta lista robi wrażenie. Przez całe lata uzupełniałem ją regularnie. Cała kolekcja strzępków i kawałeczków. Wiele z nich pewnie zapomnianych przez wszystkich prócz właścicieli i mnie: palce rąk, nóg, uszy... Na pewno jest nadzieja dla twojej ręki. Naturalnie trochę to potrwa. Dobrze, ze jesteś oburęczny - dodałem.
      Uśmiech na jego twarzy pojawił się i znikł. Łyknął wina. Nie, jeszcze nie był gotów, by mi opowiedzieć, co się z nim działo. Pociągnąłem ze swojego kubka. Nie chciałem mu mówić o Dworkinie. Wolałem zachować go jako swego rodzaju asa w rękawie. Nikt z nas nie rozumiał w pełni mocy tego człowieka. Był w oczywisty sposób szalony, choć dało się nim manipulować. Nawet tato zaczął się w końcu bać i dlatego kazał go zamknąć. Co to było, co powiedział mi wtedy w celi? Że ojciec uwięził go, kiedy Dworkin powiadomił o odkryciu sposobu zniszczenia Amberu. Jeżeli nie był to tylko bełkot szaleńca, a prawdziwy powód, by znalazł się tam, gdzie się znalazł, to tato okazał się o wiele bardziej wielkoduszny, niż ja bym był. Ten człowiek był zbyt niebezpieczny, by żyć. Z drugiej strony jednak tato próbował go wyleczyć. Dworkin wspominał o lekarzach - ludziach, których wystraszył lub zniszczył - gdy obrócił przeciwko nim swą moc.
      Pamiętałem go przede wszystkim jako mądrego i miłego staruszka, całkowicie oddanego ojcu i reszcie rodziny. Trudno by było kogoś takiego zlikwidować, jeśli istniała nadzieja na wyleczenie. Został zamknięty w miejscu, z którego ucieczka powinna być niemożliwa. A jednak kiedy pewnego dnia znudził się, po prostu wyszedł. Nikt nie może chodzić przez Cień w Amberze, gdzie nie istnieje Cień, więc Dworkin musiał uczynić coś, czego nie rozumiałem, a co wykorzystywało zasadę działania Atutów. I wyszedł. Zanim wrócił, zdołałem go namówić, by udostępnił mi metodę opuszczenia celi. Tak dotarłem do latarni morskiej na Cabrze, gdzie trochę doszedłem do siebie. Potem ruszyłem w drogę, która doprowadziła mnie do Lorraine. Najprawdopodnbniej nikt dotąd nie wpadł na ślad działalności Dworkina. Moja rodzina zawsze miała pewne szczególne umiejętności, ale to właśnie on zanalizował je i sformalizował poprzez Wzorzec i Wielkie Atuty. Często próbował rozmawiać z nami o tych sprawach, lecz większość uznawała je za straszliwie abstrakcyjne i nudne. Do licha, jesteśmy niezwykle pragmatyczną rodziną. Jedynie Brand wykazywał pewne zainteresowanie tematem. I Fiona. Zapomniałem o niej. Fiona czasem słuchała. I tato. Tato wiedział o całej masie spraw, o których nigdy nie mówił. Nigdy nie miał dla nas czasu, a wokół niego działy się sprawy, o których nie mieliśmy pojęcia. Prawdopodobnie był równie sprawny w teorii jak Dworkin. Różnica tkwiła w zastosowaniach. Dworkin byt artystą, a czym był tato, nie wiem. Nie zachęcał nas do poufałości, choć nie był złym ojcem. Kiedy już zwrócił na nas uwagę, hojnie szafował podarkami i rozrywkami. Nasze wychowanie pozostawiał jednak licznym ludziom ze swego dworu. Wydaje mi się, że tolerował nas jako nieuniknione rezultaty porywów namiętności. I tak się dziwię, że rodzina nie jest liczniejsza. Nasza trzynastka plus dwaj bracia i siostra, których znałem i którzy już nie żyli, stanowiliśmy efekt prawie tysiąca lat rodzicielskiej działalności. Przed nami było jeszcze kilkoro innych, o których tylko słyszałem, gdyż nie przeżyli. To niezbyt imponująca średnia jak na chutliwego władcę. No cóż, także żadne z nas nie było zbyt płodne. Gdy tylko potrafiliśmy sami się o siebie zatroszczyć i chodzić poprzez Cień, tato zachęcał nas, byśmy znaleźli sobie miejsce, gdzie będziemy szczęśliwi, i tam osiedli. Stąd wziął się mój związek z Avalonem, którego już nie ma. O ile mam sprawę, nikt prócz samego taty nie wiedział niczego na temat jego pochodzenia. Nigdy nie spotkałem nikogo, kto potrafiłby sięgnąć pamięcią do czasów, kiedy nie było Oberona. Dziwne? Nie wiedzieć, skąd pochodzi własny ojciec, kiedy ma się całe wieki na zaspokajanie ciekawości? Tak. Ale on był tajemniczy, potężny i przebiegły - do pewnego stopnia wszyscy odziedziczyliśmy po nim te cechy. Pragnął, jak sądzę, byśmy byli dobrze urządzeni i zadowoleni z życia, lecz nigdy w pozycji, z której moglibyśmy zagrozić jego panowaniu. Żywił pewną - nie całkiem nie usprawiedliwioną - ostrożność w kwestii naszej wiedzy o nim i o czasach dawno minionych. Nie wierzę, by kiedykolwiek naprawdę myślał o sytuacji, gdy nie będzie władał Amberem. Czasem - w żartach lub narzekając - wspominał o abdykacji. Zawsze jednak wyczuwałem, że robi to, by obserwować nasze reakcje. Musiał zdawać sobie sprawę ze stanu rzeczy, jaki spowodowałoby jego odejście. Lecz nie chciał uwierzyć, by coś takiego mogło się zdarzyć. A żadne z nas nie znało całości jego prac i obowiązków, wszystkich jego tajemnych powiązań. Niechętnie wprawdzie, ale muszę wyznać, że chyba nikt nie był gotowy do przejęcia tronu. Za to nieprzygotowanie najchętnej obarczyłbym winą tatę, lecz na nieszczęście zbyt długo znałem Freuda, by nie czuć się współodpowiedzialnym. W dodatku zacząłem teraz rozważać zasadność naszych roszczeń. Jeżeli nie było abdykacji, a on rzeczywiście jeszcze żył, każde z nas mogło liczyć najwyżej na regencję. Jego powrót, gdyby zastał inny stan rzeczy, byłby niezbyt miłą perspektywą, zwłaszeza z wysokości tronu. Powiedzmy to szczerze: bałem się go, i to nie bez powodu. Tylko dureń nie lęka się realnej siły, której nie pojmuje. Niezależnie jednak od tego, jak miał brzmieć rytuł: "regent" czy "król", miałem do niego większe prawa niż Eryk i byłem zdecydowany go zdobyć. Jeżeli jakaś siła z mrocznej przeszłości taty - której nikt z nas naprawdę nie znał - mogła pomóc mi w tych dążeniach i jeżeli Dworkin był taką siłą, to musiał pozostać w ukryciu, póki nie będę mógł go wykorzystać.
      Nawet jeśli - zapytywałem sam siebie - siła, którą on reprezentuje, może zniszczyć Amber, a tym samym zdruzgotać światy - Cienie i wywrócić ich egzysteneję tak, jak ja ją pojmuję.
      Zwłaszcza wtedy - odpowiadałem sobie. - Któż bowiem inny byłby godzien posiąść taką moc?
      Doprawdy, jesteśmy niezwykle pragmatyczną rodziną, łyknąłem jeszcze wina, po czym zająłem się fajką. Oczyściłem ją i nabiłem ponownie.
      - I to w zasadzie cała historia - powiedziałem.
      Popatrzyłem na swoje dzieło, wstałem i przypaliłem fajkę od płomienia kaganka. - Kiedy odzyskałem wzrok, udało mi się wydostać. Uciekłem z Amberu, przez pewien czas bawiłem w miejscu zwanym Lorraine, gdzie spodkałem Ganelona, a potem dotarłem tutaj.
      - Dlaczego?
      Usiadłem i spojrzałem na niego uważnie.
      - Ponieważ to blisko Avalonu, który kiedyś znałem - wyjaśniłem.
      Celowo nie wspomniałem o swej wcześniejszej znajomości z Ganelonem i miałem nadzieję, że on zrozumie dlaczego. Ten Cień był na tyle bliski tamtemu Avalonowi, by mój wspólnik orientował się w jego topografii i miejscowych zwyczajach. Cokolwiek ta orientacja była warta, ukrycie jej przed Benedyktem uznałem za politycznie uzasadnione.
      Nie skomentował mojego tłumaczenia. Zajął się za to sprawą, która bardziej go interesowała.
      - A twoja ucieczka? - spytał. - Jak ci się to udało?
      - Naturalnie, ktoś mi pomógł wydostać się z celi - przyznałem. - A na zewnątrz... no cóż, jest jeszcze parę tras, o których Eryk nie ma pojęcia.
      - Rozumiem - pokiwał głową. Miał pewnie nadzieję, że powiem, kim byli moi wspólnicy. Wiedział jednak, że lepiej o to nie pytać.
      Pyknąłem z fajki i usiadłem wygodniej. Uśmiechnąłem się.
      - Dobrze jest mieć przyjaciół - stwierdził, jakby kończąc moją nie dopowiedzianą kwestię.
      - Sądzę, że każdy z nas ma kilku w Amberze.
      - Chciałbym w to wierzyć - odrzekł.- O ile wiem, próbowałeś sforsować drzwi w celi, ale w końcu zostawiłeś je zamknięte, spaliłeś materac i malowałeś rysunki na ścianach.
      - Zgadza się - przyznałem. - Długie uwięzienie źle wpływa na równowagę umysłu. W każdym razie mojego. Wiem, że były okresy, kiedy zachowywałem się irracjonalnie.
      - Nie zazdroszczę ci tych doświadczeń, bracie - oświadczył. - Wcale nie. Jakie masz teraz plany?
      - Nie wiem jeszcze - wyjaśniłem. - A jak stoją sprawy tutaj?
      - Ja tu rządzę - poinformował, bez przechwałki w głosie; po prostu skonstatował fakt. - Sądzę, że właśnie udało mi się zakończyć sprawę jedynego poważnego zagrożenia dla kraju. Jeśli mam rację, to zbliża się stosunkowo spokojny okres. Cena była wysoka -
spojrzał na to, co pozostało z jego ręki - ale warto było ją zapłacić. Okaże się to już wkrótce, kiedy wszystko wróci do normy.
      Zaczął relacjonować sytuację, w ogólnych zarysach zgodną z tym, co mówił nam tamten młodzik. Potem opowiedział, w jaki sposób wygrali bitwę. Kiedy zginęła przywódczyni tych diablic, amazonki rzuciły się do ucieczki. Wybito większość z nich i zablokowano wyjścia z jaskiń. Benedykt postanowił z niewielką siłą pozostać jeszcze na polu bitwy, by oczyścić teren. Jego ludzie wciąż przeszukiwali okolicę w poszukiwaniu niedobitków.
      Nie uczynił żadnej wzmianki na temat spotkania z ich przywódczynią, Lintrą.
      - Kto zabił ich wodza? - zapytałem.
      - Mnie się to udało... - machnął kikutem. - Choć zbyt długo zwlekałem z pierwszym ciosem.
      Odwróciłem wzrok. Ganelon także. Po krótkiej chwili twarz Benedykta przybrała normalny wygląd. Opuścił ramię.
      - Szukaliśmy cię, Corwinie. Wiedziałeś o tym? - zapytał. - Brand przeszukał wiele Cieni, podobnie Gerard. Słusznie przewidywałeś, co powie Eryk po twoim zniknięciu. Woleliśmy jednak nie polegać wyłącznie na jego słowie. Po wielekroć próbowaliśmy twojego Atutu, też bez odpowiedzi. Zapewnie blokowało go uszkodzenie mózgu. To ciekawy problem. Ponieważ nie reagowałeś na Atut, uznaliśmy, że nie żyjesz. Wtedy Julian, Caine i Random przyłączyli się do poszukiwań.
      - Wszyscy? Naprawdę? Jestem zdnmiony.
      Uśmiechnął się.
      - Ach - powiedziałem pojmując i także się uśmiechnąłem.
      Włączenie się braci do akcji w takim momencie oznaczało, że nie mój los ich interesował, lecz możliwość uzyskania dowodów, że Eryk popełnił bratobójstwo. Mogliby wtedy usunąć go lub szantażować.
      - Ja sam poszukiwałem cię w okolicy Avalonu - mówił dalej. - Znalazłem to miejsce i już tam zostałem. Znajdowało się wtedy w opłakanym stanie i pracowałem przez całe pokolenia, by przywrócić mu dawną chwałę. Zacząłem to robić dla uczczenia twojej pamięci, lecz z czasem polubiłem kraj i ludzi. Zaczęli uważać mnie za swego protektora. Ja także się nim poczułem.
      Byłem poruszony i trochę zakłopotany tą opowieścią. Czyżby sugerował, że zapaskudziłem tutaj sytuację, i musiał wstać, by ją uporządkować - ostatni już raz posprzątać po młodszym bracie? A może chciał powiedzieć, że wiedząc, jak kochałem to miejsce - albo bardzo do tego podobne - starał się działać tak, jak sądził, że nie życzyłbym sobie? Cóż, być może robiłem się nieco przeczulony.
      - Dobrze wiedzieć, że mnie szukaliście - stwierdziłem. - I jeszcze lepiej wiedzieć, że jesteś obrońcą tej krainy. Chciałbym ją zobaczyć, gdyż przypomina mi Avalon, który znałem. Czy masz coś przeciwko mojej wizycie?
      - Czy tylko oto ci chodzi? O wizytę?
      - O niczym więcej nie myślałem.
      - Dowiedz się zatem, że wspomnienia o twoim cieniu, który tu kiedyś władał, nie są najlepsze. Dzieciom nie nadaje się tutaj imienia Corwin. Ja także nie jestem tu bratem żadnego Corwina.
      - Rozumiem - odrzekłem. - Nazywam się Corey. Czy możemy być starymi przyjaciółmi?
      Kiwnął głową.
      - Odwiedziny starych przyjaciół zawsze sprawiają radość - oświadczył.
      Uśmiechnąłem się. Czułem się trochę urażony, że posądził mnie o jakieś plany wobec tego Cienia; mnie, który - wprawdzie przez chwilę - czułem na swym czole zimny płomień korony Amberu. Zastanawiałem się, co by zrobił, gdyby wiedział, że tak naprawdę właśnie ja jestem odpowiedzialny za ataki amazonek. Przypuszczam, że można by mnie obarczyć winą także za to, że stracił rękę. Wolałem jednak pójść krok dalej i uznać za winnego Eryka. W końcu to jego działanie stało się przyczyną mej klątwy. Miałem jednak nadzieję, że Benedykt nigdy się o tym nie dowie. Zależało mi, nawet bardzo. żeby się dowiedzieć, jakie stanowisko zajmuje wobec Eryka. Czy pomógłby jemu, czy też stanął za mną? A może po prostu usunąłby się? Byłem też zupełnie pewien, że Benedykt zastanawia się teraz, czy moje ambieje już wygasły, czy też tlą się jeszcze. A jeżeli to drugie, to jak mam zamiar je realizować. A więc... Kto pierwszy poruszy tę kwestię?
      Wypuściłem kłąb dymu z fajki, dopiłem wino, dolałem go sobie, znowu pyknąłem. Wsłuchiwałem się w odgłosy obozu, wiatru, mojego żołądka.
      Benedykt też łyknął wina.
      Wreszcie zapytał niedbale:
      - Czy masz jakieś długofalowe plany?
      Mogłem powiedzieć, że nic jeszcze nie postanowiłem, że po prostu cieszę się wolnością, wzrokiem, życiem... Mogłem go zapewnić, że na razie mi to wystarcza, że nie mam żadnych konkretnych planów...
      ...A on wiedziałby, że kłamię jak najęty. Zbyt dobrze mnie znał.
      A więc:
      - Sam wiesz, jakie mogę mieć plany - odparłem.
      - Jeśli masz zamiar prosić mnie o pomoc - oświadczył - to nie otrzymasz jej. Sytuacja Amberu jest fatalna bez wewnętrznych starć.
      - Eryk to uzurpator.
      - Wolę patrzeć na niego jako na regenta. W obecnej sytuacji każdy, kto żąda tronu, jest uzurpatorem.
      - Więc wierzysz, że tato jeszcze żyje?
      - Tak. Żyje i ma kłopoty. Kilkakrotnie próbował nawiązać kontakt.
      Udało mi się niczego po sobie nie pokazać. Nie byłem więc jedyny. Ale gdybym teraz próbował opowiedzieć o swoich doświadozeniach, zabrzmiałoby to jak oportunistyczna hipokryzja czy wręcz jaskrawy fałsz. Przecież podczas tego niby - kontaktu pięć lat temu udzielił mi zgody na objęcie tronu. Oczywiście, mogło mu chodzić o regencję...
      - Nie pomogłeś Erykowi, gdy sięgał po władzę - powiedziałem. - Czy pomógłbyś teraz, gdyby ktoś próbował mu ją odebrać?
      - Jest tak, jak powiedziałem - odparł. - Uważam go za regenta. Nie twierdzę, że mi się to podoba, ale nie chcę więcej konfliktów w Amberze.
      - Więc pomógłbyś mu?
      - Powiedziałem już wszystko, w miałem do powiedzenia w tej kwestii. Z radością powitam cię w Avalonie, lecz nie pozwolę użyć go jako terenu, z którego wyprowadzisz atak na Amber. Czy to wyjaśnia sprawy, jeśli chodzi o twoje plany, jakiekolwiek by były?
      - Wyjaśnia - potwierdziłem.
      - A więc czy nadal chcesz tu pozostać?
      - Nie wiem - odparłem. - Czy twoje pragnienie, by zapobiec konfliktom w Amberze, działa w obie strony?
      - Nie rozumiem.
      - Widzisz, gdybym wbrew swojej woli musiał wrócić do Amberu, to możesz być cholernie pewny, że rozpętałbym tyle konfliktów, ile bym tylko potrafił, byle uniknąć znalezienia się w sytuacji, w jakiej byłem poprzednio.
      Zbladł i spuścił wzrok.
      - Nie zdradziłbym cię, Corwinie. Czy sądzisz, że jestem pozbawiony uczuć? Nie chciałbym widzieć cię na powrót uwięzionego, oślepionego, może jeszcze gorzej. Zawsze chętnie cię powitam. Swe lęki, razem ze swymi ambicjami, możesz pozostawić na granicy.
      - W takim razie chciałbym tu jeszcze pozostać - oświadczyłem. - Nie mam armii i nie przybywam tu, by ją zdobyć.
      - Wiedz zatem, że chętnie cię widzę.
      - Dzięki, Benedykcie. Nie spodziewałem się, że spotkam cię tutaj. Cieszę się, że tak się stało.
      Zarumienił się lekko.
      - Ja także - powiedział. - Czy jestem pierwszy, którego spotykasz... po swojej ucieczce?
      - Tak - kiwnąłem głową. - I jestem bardzo ciekawy, co się dzieje z resztą. Masz jakieś wiadomości?
      - Żadnych zgonów - odparł.
      Roześmieliśmy się obaj i wiedziałem, że sam będę musiał dotrzeć do rodzinnych plotek. No cóż, warto było spróbować.
      - Chcę tu zostać jeszcze przez jakiś czas - poinformował Benedykt. - Będę utrzymywał stałe patrole, by się przekonać, czy nie ma już nieprzyjaciół w okolicy. Może to potrwać jakiś tydzień, nim się wycofamy.
      - Och? Więc to nie było całkiem zwycięstwo?
      - Wierzę, że tak, ale po co podejmować niepotrzebne ryzyko? Warto poświęcić parę dni, żeby się przekonać.
      - Rozsądnie - pokiwałem głową.
      ...Tak więc, jeżeli nie masz ochoty siedzieć w obozie, to nie widzę powodow, byś nie ruszył dalej, w stronę miasta. Utrzymuję w Avalonie kilka rezydencji i pomyślałem sobie, że mógłbyś zaczekać w jednej z nich. To niewielki dworek, moim zdaniem, całkiem miły. Leży niedaleko od miasta.
      - Chętnie go zobaczę.
      - Rano dam ci mapę i list do zarządcy.
      - Dzięki, Benedykcie.
      - Dołączę do ciebie, gdy tylko zakończę swoje sprawy tutaj - dodał. - A do tego czasu moi gońcy codziennie będą tamtędy przejeżdżać. Przez nich będę się z tobą kontaktował.
      - Doskonale.
      - A więc... znajdź sobie jakiś wygodny kawałek ziemi - zakończył. - Jestem pewien, że nie prześpisz sygnału na śniadanie.
      - Rzadko mi się to zdarza - przyznałem. - Czy możemy spać tam, gdzie leżą nasze rzeczy?
      - Oczywiście - zgodził się, po czym dokończyliśmy wino.
      Kiedy wychodziliśmy z namiotu, chwyciłem wysoko płachtę u wejścia i ściągnąłem kilka cali w bok. Benedykt życzył mi dobrej nocy i odwrócił się pozwalając jej opaść swobodnie. Nie zauważył szczeliny, która powstała wzdłuż jednego z boków.
      Przygotowałem sobie legowisko spory kawałek na prawo od naszych rzeczy, tak bym mógł patrzeć na namiot Benedykta. Grzebiąc w bagażu przeniosłem go także. Ganelon spojrzał na mnie pytająco, lecz skinąłem tylko głową i wskazałem wzrokiem namiot. Spojrzał tam, przytaknął i rozłożył swoje koce jeszcze bardziej na prawo.
      Zmierzyłem wzrokiem odległość i podszedłem do niego.
      - Wiesz - powiedziałem - wolałbym spać w tym miejscu. Możesz się zamienić? - I mruknąłem znacząco.
      - Mnie tam bez różnicy - wzruszył ramionami.
      Ogniska pogasły lub dogasały i większość ludzi już spała. Strażnik zwracał na nas uwagę jedynie przy kilku pierwszych obchodach. W obozie panowała cisza. Żadna chmura nie przysłaniała światła gwiazd. Byłem zmęczony; zapach dymu i wilgotnej ziemi przyjemnie drażnił moje nozdrza, przypominając o innych czasach i miejscach, o odpoczynkach u kresu dni.
      Zamiast jednak zamknąć oczy, oparłem się o swój worek, nabiłem i zapaliłem fajkę. Dwukrotnie zmieniałem pozycję, kiedy Benedykt przechadzał się po namiocie. Raz znikł mi z pola widzenia i przez kilka chwil pozostawał w ukryciu. Wtedy jednak poruszyło się światło i wiedziałem, że otwiera kufer.
      Pojawił się znowu, sprzątnął ze stołu, cofnął się, wrócił i usiadł na swoim poprzednim miejscu. Przesunąłem się, by widzieć jego lewą rękę. Kartkował książkę lub coś mniej więcej tego samego formatu. Może karty?
      Jasne.
      Wiele bym dał, by móc choć raz spojrzeć na Atut, który w końcu wybrał i położył przed sobą. Wiele bym dał, by mieć teraz pod ręką Grayswandira na wypadek, gdyby ktoś nagle zjawił się w namiocie inną drogą niż wejście, przez które podglądałem. Czułem mrowienie w dłoniach i podeszwach stóp, jakbym spodziewał się walki lub ucieczki.
      On jednak pozostał sam. Siedział nieruchomo przez jakiś kwadrans, a kiedy się w końcu poruszył, to tylko po to, by schować karty w kufrze i pogasić światła.
      Strażnik ciągle obchodził obóz dookoła, a Ganelon zaczął chrapać.
      Wypróżniłem Fajkę i obróciłem się na bok. Jutro, powiedziałem sobie. Jeżeli jutro obudzę się tutaj, wszystko będzie dobrze...