Zelazny Roger - Karabiny Avalonu - Rozdział 03

      Rankiem zacząłem wspominać wszystko, co przeminęło. Myślałem o moich braciach i siostrach, jakby byli kartami do gry, co było niesłuszne. Wspominałem klinikę, w której się obudziłem, bitwę o Amber i przejście przez Wzorzec w Rebmie. Wspominałem dni z Moire, która teraz mogła już należeć do Eryka. Wspominałem Bleysa i Randoma, Deirdre, Caine'a, Gerarda i samego Eryka. Był to poranek dnia bitwy i staliśmy obozem w pobliżu Kręgu. Po drodze kilkakrotnie nas atakowano, były to jednak drobne potyczki. Dotarliśmy do planowanego miejsca, rozbiliśmy obóz, wystawiliśmy straże i poszliśmy spać. Noc minęła spokojnie. Zbudziłem się i zacząłem rozważać, czy moje siostry i bracia myślą o mnie tak, jak ja o nich. Nie był to wesoły temat.
      Ukryty w niewielkim zagajniku napełniłem hełm wodą z mydłem i zgoliłem brodę. Potem powoli włożyłem moje własne podarte ubranie. Byłem twardy jak skała, smagły jak ziemia i raz jeszcze ostry jak sam diabeł. Dzisiejszy dzień miał zadecydować. Założyłem hełm i kolczugę, zapiąłem pas i przywiesiłem u boku Grayswandira. Okryłem się płaszczem, który spiąłem pod szyją srebrną różą. Wtedy znalazł mnie goniec z wiadomością, że wszystko już prawie gotowe.
      Pocałowałem Lorraine - uparła się, by z nami jechać - dosiadłem konia, deresza o imieniu Gwiazda, i ruszyłem naprzód, w stronę pierwszej linii. Ganelon i Lance już na mnie czekali.
      - Jesteśmy gotowi - poinformowali.
      Wezwałem swoich oficerów i wydałem im rozkazy.
      Zasalutowali i odjechali.
      - Już wkrótce - powiedział Lance, zapalając fajkę.
      - Jak twoje ramię?
      - Teraz już dobrze - odrzekł. - Po tym masażu, który zaaplikowałeś mi wczoraj, zupełnie dobrze.
      Odchyliłem przyłbicę i także zapaliłem fajkę.
      - Zgoliłeś brodę - zdziwił się Lance. - Jakoś nie mogę sobie wyobrazie ciebie bez niej.
      - Hełm lepiej leży - wyjaśniłem.
      - Niech szczęście sprzyja nam wszystkim - rzekł Ganelon. - Nie znam żadnych bogów, ale jeśli jacyś zechcą nam pomóc, to będę im wdzięczny.
      - Jest tylko jeden Bóg - stwierdził Lance. - Modlę się, by był dzisiaj z nami.
      - Amen - dodał Ganelon. - Za dzisiejszy dzień.
      - Będzie nasz - oświadczył Lance.
      - Na pewno - zgodziłem się. Słoneczny blask rozjaśnił niebo na wschodzie, a śpiew ptaków wypełnił powietrze. - Sprawiał takie wrażenie.
      Dopalaliśmy fajek. Potem podopinaliśmy paski przy zbrojach.
      - Bierzmy się do robory - powiedział Ganelon.
      Moi oficerowie zdali raporty: oddziały były gotowe.
      Zjechaliśmy ze wzgórza i stanęliśmy w szyku na granicy Kręgu. W jego wnętrzu nie było widać żadnego ruchu, żadnego wrogiego żołnierza.
      - Myślę o Corwinie - odezwał się Ganelon.
      - Jest z nami - zapewniłem, a on spojrzał na mnie dziwnie. Zdaje się, że dopiero teraz zauważył moją różę.
      Skinął głową.
      - Lance - polecił, gdy wojsko było gotowe. - Wydaj rozkaz.
      I Lance uniósł miecz.
      - Naprzód! - krzyknął, a echa odpowiedziały mu ze wszystkich stron.
      Zanim cokolwiek się zdarzyło, wjechaliśmy już pół mili w głąb Kręgu. Było nas pięciuset na przodzie, wszyscy konno. Zjawiła się czarna kawaleria i starliśmy się z nią. Po pięciu minutach rozpierzchli się, a my jechaliśmy dalej.
      Wtedy usłyszeliśmy grom. Błysnęło, zaczął padać deszcz. W końcu rozszalała się burza. Wąski szyk pieszych, głównie pikinierów, zagrodził nam drogę. Ze stoickim spokojem oczekiwali starcia. Wszyscy chyba przeczuwaliśmy zasadzkę, lecz ruszyliśmy na nich. Wtedy kawaleria runęła na nasze skrzydła. Wykonaliśmy zwrot i walka zaczęła się na serio.
      To było może dwadzieścia minut później... Trzymaliśmy się czekając, aż nadciągną główne siły. A potem dwustu z nas, mniej więcej, pojechało dalej...
      Ludzie. To ludzi zabijaliśmy i oni nas zabijali - ludzie z szarymi twarzami i ponurymi minami. Ludzie. Chciałem więcej. Jednego więcej...
      Musiał ich męczyć na pół metafizyczny problem organizacji tyłów. Ilu można przepchnąć przez Bramę? Nie byłem pewien. Już wkrótce...
      Wyjechaliśmy na wzniesienie. Daleko przed nami, w dole, wznosiła się czarna cytadela.
      Uniosłem miecz.
      Zaatakowali, gdy zjeżdżaliśmy w dół. Syczeli, krakali, trzepali. Byli dla mnie znakiem, że zaczyna im brakować ludzi. Grayswandir stał się płomieniem w mej dłoni, błyskawicą, śmiercionośną jak krzesło elektryczne. Zabijałem ich tak szybko, jak się pojawiali, a oni płonęli konając. Po prawej stronie Lance kreślił podobną ścieżkę chaosu i mruczał coś pod nosem. Pewnie modlitwę za zmarłych. Po lewej kosił Ganelon, a fala ognia biegła za ogonem jego konia. Cytadela rosła w rozbłyskach piorunów.
      Mniej więcej setka naszych pognała naprzód, a okropieństwa odpadły na boki.
      Gdy dotarliśmy do bramy, czekała na nas piechota ludzi i bestii. Zaatakowaliśmy.
      Przewyższali nas liczbą, toteż nie mieliśmy wyboru.
      Może za bardzo wyprzedzaliśmy własną piechotę. Chyba jednak nie - według mojego rozeznania jedynie czas się teraz liczył.
      - Muszę przejść! - krzyknąłem. - On jest w środku!
      - Jest mój! - sprzeciwił się Lance.
      - Obaj znajdziecie robotę! - orzekł Ganelon kładąc wokół siebie wał trupów. - Skaczcie, kiedy tylko będzie można! Jestem z wami!
      Zabijaliśmy, zabijaliśmy, zabijaliśmy, a potem karta odwróciła się na ich korzyść, ścisnęli nas - wszystkie te paskudne, mniej lub bardziej człekopodobne stwory wymieszane z żołnierzami ludźmi. Zbici w ciasny krąg odpieraliśmy ataki ze wszystkich stron, gdy nadciągnęła nasza wymęczona piechota i zaczęła rzeź. Raz jeszcze ruszyliśmy na Bramę i tym razem przebiliśmy się. Wszyscy - czterdziestu czy pięćdziesięciu.
      Przedarliśmy się, a na dziedzińcu stali żołnierze, których trzeba było wybić.
      Było nas mniej więcej dziesięciu, którzyśmy dotarli do stóp czarnej wieży, gdzie czekała ostatnia grupa straży.
      - Idź! - ryknął Ganelon, gdy zeskakiwaliśmy z koni i brnęliśmy w ich stronę.
      - Idź! - krzyknął Lance.
      Sądzę, że obu im chodziło o mnie. A może o siebie nawzajem? Uznałem, że wołali do mnie. Wyrwałem się z zamieszania i pognałem po schodach w górę. Wiedziałem, że znajdę go tam w najwyższej wieży, i że będę musiał spotkać się z nim i go pokonać. Nie byłem pewny, czy dam radę, ale musiałem spróbować, gdyż tylko ja zdawałem sobie sprawę, skąd naprawdę przybył... i to właśnie ja go sprowadziłem.
      Dopadłem ciężkich drewnianych drzwi u szczytu schodow. Pchnąłem je, te były zamknięte. Wtedy kopnąłem w nie tak mocno, jak tylko potrafiłem.
      Runęły z trzaskiem.
      Zobaczyłem go przy oknie: ludzkie z pozoru ciało, okryte lekką zbroją i kozią głowę na potężnych barach.
      Przekroczyłem próg i zatrzymałem się.
      Gdy padły drzwi, obejrzał się, a teraz przez stał w przyłbicy starał się znaleźć moje spojrzenie.
      - Zbyt daleko doszedłeś, śmiertelniku - oświadczył. - Ale czy naprawdę jesteś śmiertelnikiem'
      - Zapytaj Strygalldwira - odparłem.
      - To ty go zabiłeś - stwierdził. - Czy poznał twoje imię?
      - Może.
      Usłyszałem kroki na schodach. Odstąpiłem od drzwi.
      Ganelon wbiegł do komnaty. Krzyknąłem: "Stój!", a on posłuchał. Obejrzał się na mnie.
      - To ten stwór - powiedział. - Co to jest?
      - To mój grzech przeciw temu, co kochałem - odrzekłem. - Nie zbliżaj się. Jest mój.
      - Proszę cię uprzejmie.
      Stanął, nieruchomy jak pień.
      - Czy to prawda? - zapytał stwór.
      - Sprawdź - odparłem i skoczyłem do przodu.
      Nie próbował zasłony. Zamiast tego zrobił coś, co każdy zwykły szermierz uznałby za głupotę: cisnął we mnie swój miecz ostrzem naprzód, niby błyskawicę, świsnęło rozcinane powietrze, a żywioły na zewnątrz odpowiedziały ogłuszającym echem. Odbiłem ostrze Grayswandirem tak, jakby to było normalne pchnięcie. Miecz wbił się w podłogę i buchnął płomieniem. Z zewnątrz odpowiedziała błyskawica. Przez moment światło oślepiało jak błysk magnezji, i w tej właśnie chwili stwór dopadł mnie. Przycisnął mi ręce do boków, a rogami uderzył w przyłbicę, raz, drugi...
      A potem - wkładając w to całą swą siłę - zacząłem uwalniać ręce i jednym szarpnięciem wyrwałem się z uścisku.
      W tej właśnie chwili nasze oczy spotkały się. Obaj zadaliśmy ciosy i obaj cofnęliśmy się chwiejnie.
      - Lordzie Amberu - powiedział. - Dlaczego ze mną watezysż? Ty dałeś nam to przejście, tę drogę...
      - Żałuję mego nierozważnego czynu i próbuję go odwrócić.
      - Za późno... i w dziwnym miejscu zacząłeś.
      Uderzył znowu, tak szybko, że przedostał się przez moją gardę. Cios rzucił mnie na ścianę - jego prędkość była śmiertelnie groźna.
      Podniósł rękę i uczynił znak, a na mnie spłynęła wizja Dworców Chaosu - wizja, od której zjeżyły mi się włosy na głowie, a zimny wiatr dmuchnął mi w duszę, bym wiedział, co uczyniłem.
      - Widzisz? - mówił. - To ty otworzyłeś nam Bramę. Pomóż nam teraz, a przywrócimy ci to, co do ciebie należy.
      Ogarnęła mnie rozterka. Możliwe, że potrafiłby dokonać tego, co mi zaproponował, gdybym mu teraz pomógł. Pozostałby jednak wiecznym zagrożeniem. Krótkotrwali sprzymierzeńcy, skoczylibyśmy sobie do gardła, gdyby tylko każdy z nas otrzymał to, czego pragnął. I moce ciemności byłyby wtedy o wiele silniejsze. Jeślibym jednak miał wtedy miasto...
      - Umowa stoi? - usłyszałem ostry, bekliwy głos.
      Pomyślałem o Cieniach i o miejscach poza Cieniem. Powoli podniosłem rękę i odpiąłem hełm. A potem cisnąłem go, dokładnie w chwili, kiedy stwór zdawał się rozluźniać. Sądzę, że Ganelon musiał wtedy biec ku nam.
      Skoczyłem do przodu i przycisnąłem rogatego do ściany.
      - Nie! - krzyknąłem.
      Ludzkie ręce stwora trafiły do mego gardła mniej więcej w tym samym momencie, kiedy zacisnąłem palce na jego krtani, ścisnąłem z całej siły i przekręciłem. Chyba zrobił to samo. Usłyszałem, że coś pęka z trzaskiem, niby suchy patyk. Nie wiedziałem, czyj to kark się złamał. Mój bolał na pewno.
      Otworzyłem oczy i zobaczyłem niebo. Leżałem na wznak, na kocu, na ziemi.
      - Obawiam się, że wyżyje - powiedział Ganelon.
      Wolno odwróciłem głowę w kierunku, skąd dochodził głos. Ganelon siedział na skraju koca z mieczem na kolanach. Była przy nim Lorraine.
      - Jak leci? - spytałem.
      - Zwyciężyliśmy - poinformował. - Dotrzymałeś słowa. Kiedy zabiłeś tego stwora, wrzystko się skończyło. Ludzie padli bez zmysłów, a bestie spłonęły.
      - Dobrze.
      - Siedziałem tu i zastanawiałem się, czemu przestałem cię nienawidzić.
      - Doszedłeś do jakichś wniosków?
      - Nie, właśnie nie. Może dlatego, że jesteśmy do siebie podobni. Nie wiem.
      Uśmiechnąłem się do Lorraine.
      - Cieszę się, że w sprawach przepowiedni nie jesteś zbyt dobra. Bitwa skończona, a ty wciąż żyjesz.
      - Śmierć już się zaczęła - odparła bez uśmiechu.
      - Co masz na myśli?
      - Wciąż żyje pamięć o tym, jak lord Corwin skazał na śmierć mojego dziada, jak kazał wlec go końmi i publicznie poćwiartować za to, że dowodził jednym z wcześniejszych powstań przeciw niemu.
      - To nie byłem ja - powiedziałem. - To był jeden z moich cieni.
      Ona jednak pokręciła głową.
      - Jesteś kim jesteś, Corwinie z Amberu - oświadczyła, po czym wstała i odeszła.
      - Co to było? - zapytał Ganełon, ignorując naszą rozmowę. - Czym był ten stwór w wieży?
      - Był mój - odparłem. - Był jedną z rzeczy, które uwolniłem rzucając klątwę na Amber. Otworzyłem wtedy drogę do rzeczywistego świata wszystkiemu, co leży poza Cieniem. I to wszystko podąża po linii najmniejszego oporu, przez Cienie, do Amberu. Tutaj tą drogą był Krąg. Gdzie indziej może to być coś innego. Zamknąłem przejście tędy. Możecie teraz odpocząć.
      - Czy po to przybyłeś?
      - Nie - wyjaśniłem. - Niezupełnie. Przechodziłem tędy w drodze do Avalonu i znalazłem Lance'a. Nie mogłem go tam zostawić, a kiedy doniosłem go do was, zostałem wplątany w to moje dzieło.
      - Do Avalonu? Więc kłamałeś, gdy mówiłeś, że został zniszczony?
      Pokręciłem głową.
      To nie tak. Nasz Avalon padł, ale w Cieniu mogę raz jeszcze znależć taki sam.
      - Zabierz mnie ze sobą.
      - Zwariowałeś?
      - Nie. Chcę popatrzeć jeszcze na kraj, w którym się urodziłem. Bez względu na ryzyko.
      - Nie jadę, by tam zamieszkać - wyjaśniłem. - Jadę, by uzbroić się do walki. W Avalonie znany jest pewien różowy proszek, którego używają jubilerzy. Kiedyś spaliłem go w Amberze. Chcę tam teraz dotrzeć tylko po to, żeby go znaleźć. A potem załatwić karabiny. Wtedy będę mógł zdobyć Amber i odzyskać tron, który do mnie należy.
      - A co z tymi rzeczami spoza Cienia, o których mówiłeś?
      - Zajmę się nimi później. A gdybym i tym razem miał przegrać, to będzie problemem Eryka.
      - Mówiłeś, że cię oślepił i wrzucił do lochu.
      - To prawda. Wyrosły mi nowe oczy.
      - Naprawdę jesteś demonem.
      - Często tak mówią. Przestałem już zaprzeczać.
      - Zabierzesz mnie ze sobą?
      - Jeśli naprawdę chcesz... Ale to nie będzie ten sam Avalon, który znałeś.
      - Do Amberu!
      - Naprawdę zwariowałeś!
      - Wcale nie. Dawno już chciałem zobaczyć to legendarne miasto. Kiedy znów spojrzę na Avalon, będę szukał czegoś nowego, czym mógłbym się zająć. Czy nie byłem dobrym generałem?
      - To prawda.
      - Więc opowiesz mi o tych rzeczach, które nazywasz karabinami, a ja pomogę ci w największej z bitew. Wiem, że niewiele już lat mi pozostało. Zabierz mnie z sobą.
      - Twoje kości mogą bieleć u stóp Kolviru, obok moich.
      - Która z bitew jest pewna? Zaryzykuję.
      - Jak chcesz. Możesz jechać.
      - Dzięki, lordzie.
      Obozowaliśmy tam owej nocy, a rankiem wróciliśmy do twierdzy. Zacząłem szukać Lorraine i dowiedziałem się, że odjechała z jednym ze swych byłych kochanków, oficerem o imieniu Melkin. Była zdenerwowana, lecz miałem jej za złe, że nie pozwoliła mi na wyjaśnienie pewnych spraw, które znała jedynie z plotek. Postanowiłem ruszyć za nimi.
      Dosiadłem Gwiazdy, zwróciłem swój sztywny kark w stronę, w którą prawdopodobnie odjechali, i ruszyłem.
      W pewnym sensie trudno było mieć pretensje do Lorraine. W twierdzy, jako zabójca rogatego, nie zostałem przyjęty tak, jak witano by kogoś innego. Wśród ludzi wciąż krążyły historie o ich Corwinie, a każda z etykietą demona. Ci, z którymi pracowałem, obok których walczyłem, teraz rzucali mi spojrzenia wyrażające coś więcej niż lęk - krótkie spojrzenia, gdyż szybko spuszczali wzrok lub kierowali go gdzie indziej. Może się bali, że zechcę pozostać i rządzić. Wszyscy chyba poczuli ulgę, kiedy ruszyłem w drogę. Oprócz Ganelona - bał się pewnie, że wbrew obietnicy nie wrócę po niego. Dlatego, sądzę, zaproponował, że pojedzie ze mną. Jednak te sprawy musiałem załatwić sam. Lorraine zaczęła wiele dla mnie znaczyć, co odkryłem ze zdziwieniem. Zdałem sobie sprawę, że to, co zrobiła, sprawia mi ból. Zanim poszła swoją drogą, powinna mnie wysłuchać. Potem, jeśli dalej będzie wolała swego prostego kapitana, mogę im błogosławić. Jeżeli nie... Pojąłem, że chcę, by była przy mnie. Avalon musiał zaczekać, aż rozwiąże się sprawa rozstania lub kontynuacji.
      Jechałem za nimi, a wokół mnie w koronach drzew śpiewały ptaki. Dzień był piękny, niebiańsko - błękitnie, zielono - drzewnie spokojny - groźba nie wisiała już nad tą ziemią.
      Czułem w sercu coś w rodzaju radości, gdyż udało mi się zniszczyć przynajmniej część zła, które uczyniłem. Zła?
      Do diabła, miałem go na koncie więcej niż większość ludzi. Gdzieś po drodze odkryłem jednak sumienie i teraz pozwalałem mu cieszyć się jedną z rzadkich chwil satysfakcji. Kiedy zdobędę Amber, dam mu więcej swobody.
      Ha!
      Kierowałem się na północ, przez nie znany mi teren. Jechałem szlakiem, na którym wyraźnie było widać ślady przejazdu pary jeźdźców. Goniłem ich cały dzień, o zmroku i wieczorem, co pewien czas zsiadając z konia, by zbadać trop. W końcu wzrok zaczął mi płatać figle, więc wyszukałem niewielką kotlinę - paręset metrów w lewo od drogi - i rozbiłem obóz.
      To pewnie ból w karku sprowadził na mnie sny o rogatym i kazał na nowo przeżywać bitwę. Pomóż nam teraz, a przywrócimy ci to, co do ciebie należy - powiedział. W tym miejscu zbudziłem się z przekieństwem na ustach.
      Gdy świt rozjaśnił niebo, dosiadłem konia i ruszyłem dalej. Noc była zimna i dzień ciągle trzymał mnie w mroźnym uścisku. Szron błyszczał na źdźbłach trawy, a mój płaszez nasiąkł wilgocią, gdyż użyłem go zamiast śpiwora. Koło południa trochę ciepła wróciło na świat.
      Trop był świeży - doganiałem ich.
      Kiedy ją znalazłem, zeskoczyłem z konia i pobiegłem do miejsca, gdzie leżała, pod krzakiem dzikiej róży bez kwiatów. Ciernie podrapały jej policzki i ramię. Nie żyła, lecz od niedawna, gdyż krew nie zakrzepła na piersi, gdzie uderzyło ostrze, a ciało było jeszcze ciepłe. Zabrał wszystkie pierścionki i wysadzane klejnotami grzebienie, w których zawarła swój majątek.
      Nie było kamieni, z których mógłbym usypać kopiec. Wyciąłem Grayswandirem płat darni i tam złożyłem ją na spoczynek. Nim przykryłem ją swoim płaszczem, musiałem zamknąć jej oczy. Dłoń mi drżała i wzrok miałem zamglony. Stałem tam długo...
      Pojechałem dalej i niewiele czasu minęło, nim go dopędziłem. Gnał, jakby był ścigany przez demona. I był. Nie wyrzekłem ani słowa, kiedy zrzuciłem go z konia. Ani potem. I nie użyłem miecza, choć on wyciągnął swój.
      Cisnąłem jego pogruchotane ciało na wysoki dąb, a kiedy po chwili obejrzałem się, było czarne od ptaków.
      Włożyłem na nią jej pierścionki, jej bransotety, jej grzebienie. Potem zasypałem grób - i to była Lorraine. Wszystko, czym była i czego pragnęła, skończyło się tutaj.
      I to już cała historia o tym, jak się spotkaliśmy i rozstaliśmy, Lorraine i ja, w krainie zwanej Lorraine.
      Wydaje się, że jest taka, jak całe moje życie, gdyż książę Amberu jest częścią i uczestnikiem całego zepsucia, jakie istnieje na świecie. To właśnie dlatego ilekroć mówię o swoim sumieniu, coś wewnątrz mnie musi odpowiedzieć "Ha!" W zwierciadłach tak wielu osądów moje ręce mają kolor krwi. Jestem częścią zła istniejącego na świecie i w Cieniu. Czasem wyobrażam sobie, że jestem złem, które ma niszczyć inne zło. Zabijam Melkinów, kiedy ich znajduję, a gdy nadejdzie Wielki Dzień, o którym mówią prorocy, lecz w który naprawdę nie wierzą, gdy świat będzie całkiem oczyszczony ze zła, wtedy ja także odejdę w ciemność, połykając przekleństwa. A może nawet wcześniej. Do tego czasu jednak nie umyję rąk i nie pozwolę, by zwisały bezczynnie.
      Zawróciłem do Twierdzy Ganelona, który wiedział, lecz który nigdy by nie zrozumiał.



Strona główna     Indeks