Zelazny Roger - Karabiny Avalonu - Rozdział 02

      Dzień. Więcej zmęczenia. Więcej bólu.
      Ktoś zostawił mi nowy płaszcz, brązowy. Uznałem, że dobrze się zdarzyło. Zwłaszcza gdy nabiorę ciała, a Ganelon przypomni sobie, jakie kolory nosiłem. Nie zgoliłem brody - kiedy mnie znał, nie byłem taki owłosiony. Starałem się też zmienić głos, ilekroć on był w pobliżu. Grayswandira ukryłem pod łóżkiem.
      Przez cały tydzień orałem sobą bez litości, ćwiczyłem do siódmych potów. W końcu bóle minęły i mięśnie nabrały twardości. Sądzę, że w ciągu tych siedmiu dni przybrałem na wadze jakieś siedem kilo. Powoli, bardzo powoli zaczynałem znowu czuć się sobą.
      Ta kraina nazywała się Lorraine, tak jak ona. Gdybym był akurat w romantycznym nastroju, powiedziałbym, że spotkaliśmy się na łące pod murami zamku, że ona zbierała kwiaty, a ja wyszedłem na spacer, żeby rozluźnić mięśnie i odetchnąć świeżym powietrzem. Bzdura.
      Wydaje się, że można określić ją słowem: markietanka. Spotkałem ją wieczorem, po ciężkim dniu spędzonym głównie z mieczem i buzdyganem. Kiedy zauważyłem ją po raz pierwszy, stała obok pala ćwiczeń, czekając na tego, z którym była umówiona. Uśmiechneła się do mnie, więc ja także się uśmiechnąłem, skinąłem głową, mrugnąłem i poszedłem dalej.
      Następnego dnia spotkaliśmy się znowu i mijając ją rzuciłem: "Dzień dobry". I tyle.
      A potem dalej na nią wpadałem. Pod koniec mojego długiego tygodnia tutaj, kiedy mięśnie przestały mnie boleć, ważyłem osiemdziesiąt kilogramów i tak też się czułem, umówiłem sic z nią na wieczór. Wiedziałem już, jaki jest jej status, ale nie przeszkadzało mi to.
      Jednak tej nocy nie robiliśmy tego, czego można by się spodziewać. Nie. Zamiast tego rozmawialiśmy, a potem zdarzyło się jeszcze coś.
      W jej kasztanowych włosach dostrzegłem kilka pasemek szarości, sądzę jednak, że nie miała jeszcze trzydziestki. Bardzo błękitne oczy. Lekko szpiczasty podbródek. Czyste, równe zęby w ustach, które tak często się do mnie uśmiechały. Głos miała nieco zbyt nosowy, włosy za długie, makijaż nałożony zbyt grubą warstwą, kryjący za wiele znużenia, cerę za bardzo piegowatą, suknie zbyt jaskrawe i obcisłe. Jednak lubiłem ją. Nie spodziewałem się, że tak właśnie będę to odczuwał, gdy umawiałem się z nią na tę noc, ponieważ - jak już mówiłem - nie o lubienie mi chodziło.
      Nie mieliśmy gdzie iść, chyba że do mojej komnaty. No więc poszliśmy tam. Byłem już kapitanem i wykorzystałem swoje stanowisko, każąc przynieść kolację i dodatkową butelkę wina.
      - Ludzie się ciebie boją - powiedziała. - Mówią, że nigdy się nie męczysz.
      - Męczę się - odparłem. - Możesz mi wierzyć.
      - Oczywiście - zgodziła się z uśmiechem, potrząsając zbyt długimi włosami. - Wszyscy się męczymy.
      - Tak też sądzę - potwierdziłem.
      - Ile masz lat?
      - A ile ty masz lat?
      - Dżentelmen nie zadaje takich pytań.
      - Dama także nie.
      - Kiedy zjawiłeś się tu, wszyscy myśleli, że ponad pięćdziesiąt.
      - I...?
      - I teraz nie mają pojęcia. Czterdzieści pięć? Czterdzieści?
      - Nie - stwierdziłem.
- Ja tak nie myślałam. Ale twoja broda zmyliła wszystkich.
      - Tak to jest z brodami.
      - Z każdym dniem wyglądasz lepiej - Jesteś większy...
      - Dziękuję. Czuję się lepiej niż wtedy, kiedy tu przybyłem.
      - Sir Corey z Cabry - powiedziała - gdzie leży Cabra? Co to jest Cabra? Czy zabierzesz mnie tam ze sobą, jeśli cię ładnie poproszę?
      - Mógłbym ci to obiecać - odrzekłem - Ale kłamałbym.
      - Wiem. Mimo to przyjemnie byłoby to usłyszeć.
      - Więc dobrze, zabiorę cię tam ze sobą. To paskudne miejsce.
      - Czy naprawdę jesteś taki dobry, jak mówią?
      - Boję się, że nie. A ty?
      - Nie bardzo - Chcesz już iść do lóżka?
      - Nie. Wolę porozmawiać. Napij się wina.
      - Dzięki... Twoje zdrowie!
      - I twoje.
      - Jak to się stało, że jesteś takim dobrym szermierzem?
      - Zdolności i dobrzy nauczyciele.
      ...I niosłeś Lance'a przez cały czas... i zabiłeś tamte bestie...
      - Plotka rośnie w miarę powtarzania.
      - Ale ja cię obserwowałam. Naprawdę jesteś lepszy od innych. To dlatego Ganelon zaproponował ci to, co ci zaproponował. On poznaje takie rzeczy na pierwszy rzut oka. Miałam wielu przyjaciół szermierzy i przyglądałam się ich ćwiczeniom. Ty mógłbyś ich pociąć na kawałki. Ludzie mówią, że jesteś dobrym nauczycielem. Lubią cię, mimo że się ciebie boją.
      - Dlaczego się boją? Bo jestem silny? Na świecie jest wielu silnych. Bo potrafię stać i wywijać mieczem przez dłuższy czas?
      - Myślę, że jest w tym coś nadprzyrodzonego.
      Roześmiałem się.
      - Nie. Po prostu jestem drugim szermierzem w okolicy. Przepraszam, może trzecim. Ale staram się.
      - Kto jest lepszy?
      - Eryk z Amberu. Może.
      - Kim on jest?
      - Istotą nadprzyrodzoną.
      - I on jest najlepszy?
      - Nie.
      - Więc kto?
      - Benedykt z Amberu.
      - Ten też jest istotą nadprzyrodzoną?
      - Jeżeli jeszcze żyje, to tak.
      - Jesteś dziwnym człowiekiem - oświadczyła. - Dlaczego? Powiedz. Czy też jesteś istotą nadprzyrodzoną?
      - Napijmy się jeszcze wina.
      - Uderzy mi do głowy.
      - To dobrze.
      Nalałem do kielichów.
      - Wszyscy umrzemy - stwierdziła.
      - W końcu tak.
      - Ale tutaj, niedługo, walcząc z tym czymś.
      - Dlaczego tak sądzisz?
      - To jest zbyt silne.
      - Więc dlaczego tu jesteś?
      - Nie mam dokąd iść. Dlatego pytałam cię o Cabrę.
      - I dlatego przyszłaś tu wieczorem?
      - Nie. Przyszłam, żeby się przekonać, jaki jesteś.
      - Jestem atletą, który przerwał treningi. Czy tutaj się urodziłaś?
      - Tak. W lasach.
      - Dlaczego spotykasz się z tymi ludźmi?
      - A dlaczego by nie? Zawsze to lepiej niż co tydzień czyścić obcasy ze świńskiej mierzwy.
      - Nigdy nie miałaś swojego mężczyzny? Takiego na stałe?
      - Tak. Nie żyje. To właśnie on znalazł... Magiczny Pierścień.
      - Przepraszam.
      - Nie ma powodu. Miał zwyczaj upijać się, kiedy tylko udało mu się pożyczyć lub ukraść dość pieniędzy. Potem wracał do domu i bił mnie. Cieszyłam się, kiedy spotkałam Ganelona.
      - Więc uważasz, że to... ta rzecz jest zbyt silna? I że w walce z nią przegramy?
      - Tak.
      - Może masz rację. Ale uważam, że raczej się mylisz.
      Wzruszyła ramionami.
      - Czy będziesz walczył razem z nami?
      - Boję się, że tak...
      - Nikt nie wiedział na pewno. Powiedzieliby mi. To może być ciekawe. Chciałabym widzieć, jak walczysz z kozłoludem.
      - Dlaczego?
      - Bo zdaje się, że on jest ich przywódcą. Gdybyś go zabił, mielibyśmy jakąś szansy. Może potrafisz tego dokonać.
      - Muszę - powiedziałem.
      - Masz jakieś specjalne powody?
      - Tak.
      - Osobiste?
      - Tak.
      - Powodzenia.
      - Dzięki.
      Dopiła swoje wino, więc znów napełniłem jej kielich.
      - Wiem, że on jest istotą nadprzyrodzoną.
      - Może byśmy zmienili temat?
      - Dobrze. Ale zrobisz coś dla mnie?
      - Tylko powiedz.
      - Włóż jutro zbroję, weź kopię, dosiądź konia i wysadź z siodła Haralda, tego wielkiego oficera kawalerii.
      - Dlaczego?
      - Pobił mnie w zeszłym tygodniu tak, jak to robił Jarl. Zrobisz to dla mnie?
      - Jasne.
      - Naprawdę?
      - Czemu nie? Możesz uważać go za wysadzonego.
      Podeszła i przytuliła się do mnie.
      - Kocham cię - powiedziała.
      - Bzdura.
      - No dobrze. A co powiesz na: lubię cię?
      - To już lepiej. Ja...
      Zimny, paraliżujący powiew dmuchnął mi w kark. Zesztywniałem i próbowałem oprzeć się temu, co miało nastąpić, całkowicie blokując swój umysł. Ktoś mnie szukał. Bez wątpienia był tu ktoś z rodu Amber i używał mojego Atutu czy czegoś w tym rodzaju. Tego uczucia nie można było pomylić z żadnym innym. Jeśli to był Eryk, to robił to lepiej, niż mógłbym się spodziewać. W końcu ostatnim razem, kiedy byliśmy w kontakcie, niemal mu wypaliłem mózg. Nie mógł to być Random, chyba że wydostał się z więzienia, w co trudno było uwierzyć. Julian i Caine mogli iść do diabła. Bleys prawdopodobnie nie żył. Być może Benedykt także. Pozostawali Gerard, Brand i nasze siostry. Z nich wszystkich jedynie Gcrard mógł mi dobrze życzyć. Tak więc opierałem się odkryciu, i to z dobrym skutkiem. Zajęło mi to jakieś pięć minut, po których drżałem mokry od potu. Lorraine patrzyła na mnie dziwnie.
      - Co się stało? - spytała. - Nie jesteś przecież pijany. Ja też nie.
      - To tylko atak. Zdarzają mi się czasami - wyjaśniłem. - Taka choroba, którą złapałem na wyspach.
      - Widziałam twarz - oświadczyła. - Może była na podłodze, a może tylko w mojej głowie... To był stary człowiek. Kołnierz jego szaty był zielony, a on sam bardzo podobny do ciebie. Tylko brodę miał siwą. Wtedy ją uderzyłem.
      - Kłamiesz! Nie mogłaś...
      - Mówię tylko, co widziałam! Nie bij mnie! Nie wiem, co to znaczyło! Kim on był?
      - Myślę, że to był mój ojciec. Boże, to dziwne...
      - Co się stało? - powtórzyła.
      - Atak - stwierdziłem. - Kiedy mnie dopadnie, to ludziom wydaje się, że widzą mojego ojca, na ścianie albo na podłodze. Nie przejmuj się. To nie jcst zaraźliwe.
      - Bzdury - oświadczyła. - Oszukujesz mnie.
      - Wiem. Ale zapomnij o tym, proszę cię.
      - Dlaczego?
      - Bo mnie lubisz - odparłem. - Pamiętasz? I dlatego, że jutro wysadzę z siodła Haralda.
      - To prawda - przyznała.
      Znowu zacząłem się trząść, więc zdjęła z łóżka koc i zarzuciła mi go na plecy. Podała wino, a ja wypiłem. Potem usiadła obok i oparła mi głowę na ramieniu. Objąłem ją. Zaczął wyć piekielny wicher, usłyszałem szybki stukot kropelek deszczu, który przyszedł wraz z wiatrem. Przez chwilę zdawało mi się, że coś wali w okiennice. Lorraine skuliła się.
      - Nie podoba mi się to, co dzieje się tej nocy - powiedziała.
      - Mnie też nie. Idź i załóż sztabę na drzwi. Są tylko zaryglowane.
      Zajęła się tym, a ja przesunąłem ławkę tak, by stała na wprost jednego okna w komnacie. Wyjąłem spod łóżka Grayswandira i wyciągnąłem go z pochwy. Potem wygasiłem wszystkie światła prócz jednej świecy, stojącej na stoliku po mojej prawej ręce. Usiadłem z klingą na kolanach.
      - Co robimy? - spytała Lorraine, siadając z lewej strony.
      - Czekamy - odrzekłem.
      - Na co?
      - Nie jestem przekonany, ale ta noc z pewnością jest odpowiednia. Zadrżała i przysunęła się bliżej.
      - Może będzie lepiej, jeśli sobie pójdziesz - zaproponowałem.
      - Wiem - odparła. - Ale boję się wyjść. Potrafisz mnie obronić, jeśli tu zostanę, prawda?
      Pokręciłem głową.
      - Nie wiem nawet, czy siebie potrafię obronić.
      Dotknęła Grayswandira.
      - Jaki piękny miecz! Takiego nigdy nie widziałam.
      - Nie ma drugiego takiego - wyjaśniłem. Za każdym moim poruszeniem światło inaczej padało na ostrze, tak że raz zdawało się pokryte nieludzką krwią o pomarańczowym odcieniu, a raz leżało zimne i blade jak śnieg lub pierś kobiety, drżące, gdy ogarniał mnie chłód.
      Zastanawiałem się, jak doszło do tego, że Lorraine podczas próby kontaktu zobaczyła coś, czego ja nie widziałem. Nie mogła przecież po prostu wymyślić czegoś takiego.
      - W tobie też jest coś niezwykłego - powiedziałem.
      Świeca zamigotała cztery czy pięć razy, zanim Lorraine się odezwała.
      - Mam szczątkowy dar jasnowidzenia - powiedziała w końcu. - Moja matka była bardziej uzdolniona. Ludzie mówią, że babka była czarownicą. Ja się na tym nie znam. Zresztą niewielki to dar. Od lat już z niego nie korzystam. Zawsze w rezultacie tracę więcej, niż zyskuję.
      - Co masz na myśli? - spytałem, kiedy umilkła.
      - Rzuciłam urok, by zdobyć mojego pierwszego mężczyznę - wyjaśniła. - I sam widzisz, co z tego wynikło. Gdyby nie to, radziłabym sobie dużo lepiej. Chciałam mieć śliczną córeczkę i sprawiłam, że tak się stało...
      Przerwała nagle i zrozumiałem, że płacze.
      - O co chodzi? Nie rozumiem...
      - Myślałam, że wiesz...
      - Nie wiem o niczym.
      - To ona była tą małą dziewczynką w Magicznym Kręgu. Myślałam, że wiesz...
      - Przykro mi.
      - Chciałabym utracić ten dar. Nie korzystam z niego. Ale on nie daje mi spokoju. Ciągle zsyła mi sny i znaki, a one nigdy nie dotyczą spraw, na które mogłabym coś poradzić. Chciałabym, żeby mnie opuścił i dręczył kogo innego!
      - To jedyna rzecz, Lorraine, której twój dar nie uczyni. Obawiam się, że otrzymałaś go na dobre.
      - Skąd wiesz?
      - Po prostu znałem kiedyś takich ludzi jak ty.
      - Ty też masz podobne zdolności? Prawda?
      - Mam.
      - Więc czujesz, że tam, na zewnątrz coś jest?
      - Tak.
      - Ja także. Czy wiesz co ono robi?
      - Szuka mnie.
      - Tak, ja też to wyczuwam. Ale dlaczego!
      - Może chce wypróbować moje siły. Ono wie, że tutaj jestem. A jeżeli jestem nowym sprzymierzeńcem Ganelona, to musi się zastanawiać, co sobą reprezentuję, co potrafię...
      - Czy to sam rogaty?
      - Nie wiem. Ale chyba nie.
      - Dlaczego tak sądzisz?
      - Bo jeśli naprawdę jestem tym, który może go zniszczyć, to bez sensu byłoby mnie szukać w twierdzy wroga, gdzie otacza mnie siła. Sądzę, że to któryś z jego pachołków próbuje mnie znaleźć. Może to duch mojego ojca... nie wiem. Ale jeśli sługa rogatego odszuka mnie i pozna moje imię, on będzie wiedział, jak ma się przygotować. Jeśli ów sługa znajdzie mnie i pokona, problem będzie rozwiązany. A jeśli ja zwyciężę, to on uzyska pewne informacje dotyczące moich możliwości. Zyska więc, jakkolwiek rzecz się ułoży. Po co więc miałby na tym etapie gry narażać własną rogatą czaszkę?
      Czekaliśmy w spowitej mrokiem komnacie, a świeca wypalała minuty.
      - Co miałeś na myśli - spytała - kiedy powiedziałeś, że jeśli cię odszuka i pozna twoje imię.. - Jakie imię?
      - Imię tego, który z trudem tu dotarł - odrzekłem.
      - Myślisz, że może znać cię skądś, w jakiś sposób?
      - Myślę, że może - potwierdziłem.
      Wtedy odsunęła się ode mnie.
      - Nie bój się - powiedziałem. - Nie skrzywdzę cię.
      - Boję się i skrzywdzisz mnie - oświadczyła. Wiem o tym. Ale chcę ciebie. Dlaczego tak jest?
      - Nie wiem - odparłem.
      - Tam, na zewnątrz, coś jest - powiedziała z odcieniem histerii w głosie. - Jest blisko! Bardzo blisko! Słuchaj! Słuchaj!
      - Zamknij się! - rzuciłem. Poczułem, jak chłód opada mi na kark i owija się wokół szyi. - Odejdź pod ścianę, za łóżko.
      - Boję się ciemności - zaprotestowała.
      - Odejdź, bo będę musiał cię ogłuszyć i zanieść. Zawadzasz mi tutaj.
      Przez wycie wichru usłyszałem ciężkie uderzenie skrzydeł, a gdy Lorraine poruszyła się, by spełnić moje polecenie, coś zaczęło się drapać po murze. A potem spoglądałem w dwoje gorących, czerwonych ślepi, które wpatrywały się w moje oczy. Spuściłem wzrok. Stwór stał na występie muru za oknem i przyglądał mi się. Miał ponad sześć stóp wzrostu, a z czoła wyrastały mu wielkie rogi. Jego nagie ciało było barwy jednostajnie szaropopielatej. Wydawał się bezpłciowy, a jego wielkie błoniaste skrzydła rozciągały się daleko w noc. W prawej dłoni trzymał krótki, ciężki miecz; runy pokrywały całą klingę. Lewą ręką ściskał kratę w oknie.
      - Wejdź, ale na własne ryzyko - powiedziałem głośno i skierowałem ostrze Grayswandira w stronę jego piersi.
      Zaśmiał się. Po prostu stał tam i chichotał. Próbował znów spojrzeć mi w oczy, ale nie pozwalałem mu na to. Gdyby mu się udało, poznałby mnie, jak poznał mnie tamten piekielny kot. Kiedy się odezwał, brzmiało to tak, jakby Fagot przemówił ludzkim głosem.
      - Ty nim nie jesteś - powiedział. - Jesteś mniejszy i starszy. A jednak ta klinga... może należeć do niego. Kim jesteś?
      - A kim ty jesteś? - spytałem.
      - Strygalldwir, to moje imię. Zaklnij na nie, a pożrę twoje serce i wątrobę.
      - Zakląć? Nie potrafiłbym tego imienia wymówić - oświadczyłem. - A moja marskość przyprawi cię o rozstrój żołądka. Odejdź.
      - Kim jesteś? - powtórzył.
      - Misli gammi gra'dil Strlygalldwir - powiedziałem, a on podskoczył, jakby przypalono mu pięty.
      - Chcesz mnie odegnać tak prostym zaklęciem? - zapytał, gdy znowu przysiadł. - Nie należę do istot niższych.
      - Zdaje się, że było ci trochę nieprzyjemnie.
      - Kim jesteś? - zapytał znowu.
      - Nie twój interes, robaczku. Biedroneczko, leć do nieba...
      - Cztery razy muszę cię zapytać i cztery razy nie otrzymać odpowiedzi, nim będę mógł wejść i cię zabić. Kim jesteś?
      - Nie - odparłem wstając. - Wejdź i spłoń!
      Wtedy on wyrwał kratę, a wiatr, który wpadł wraz z nim do komnaty, zdmuchnął świecę. Rzuciłem się naprzód. Iskry trysnęły, gdy Grayswandir napotkał ciemne, pokryte runami ostrze. Starliśmy się i odskoczyłem. Moje oczy przyzwyczaiły się do półmroku i brak światła nie oślepiał mnie. Stwór także widział w ciemności. Był silniejszy niż człowiek, ale ja również jestem silniejszy. Okrążaliśmy komnatę. Wokół nas wirował lodowaty wicher, a gdy znowu znaleźliśmy się przy oknie, w moją twarz uderzyły krople deszczu. Za pierwszym razem, kiedy go dosięgłem - długie cięcie przez pierś - nie wydał z siebie głosa, choć wokół brzegów rany zatańczyły maleńkie płomyki. Kiedy trafiłem go po raz drugi - wysoko w ramię - krzyknął, przeklinając mnie.
      - Dzisiejszej nocy wyssam szpik z twoich kości! - zawołał. - Potem wysuszę je i przerobię na niezwykłe instrumenty! A ile razy na nich zagram, tyle razy twój duch będzie się wił w bezcielesnej agonii!
      - Ślicznie się palisz - odparłem.
      Zwolnił na ułamek ukundy i w tym zobaczyłem swoją szansę. Odbiłem w bok ostrze ozdobione runami, a mój wypad był bez zarzutu. Celowałem w jego pierś. I trafiłem.
      Zawył, ale nie upadł... Grayswandir, szarpnięty, wypadł mi z reki, a wokół rany wykwitły płomienie. Strygalldwir stał płonący. Potem postąpił krok w moją stronę, a ja chwyciłem małe krzesło i trzymałem je niby tarczę.
      - Nie mam serca tam, gdzie zwykli ludzie - powiedział.
      Zaatakował, lecz zablokowałem cios, dźgając go w oko nogą krzesła. Odrzuciłem je, chwyciłem jego prawy nadgarstek, wykręciłem i z całej siły walnąłem go kantem dłoni w łokieć. Usłyszałem suchy trzask i runiczny miecz brzęknął o podłogę. Wtedy on uderzył mnie lewą ręką w głowę. Upadłem. Chciał skoczyć po broń, ale chwyciłem go za kostkę i szarpnąłem. Rozciągnął się jak długi, a ja podskoczyłem i złapałem go za gardło. Pochyliłem głowę na ramię opierając brodę o pierś. On starał się dosięgnąć mej twarzy palcami lewej dłoni. Gdy zaciskałem śmiertelny chwyt, poszukał spojrzeniem mych oczu. Tym razem nie unikałem jego wzroku. W głębi umysłu poczułem niewielki wstrząs - obaj wiedzieliśmy, że znamy prawdę.
      - Ty! - zdołał wycharczeć, nim mocno skręciłem ręce i życie zgasło w czerwonych ślepiach.
      Wstałem, oparłem mu nogę na piersi i wyszarpnąłem Grayswandira z rany. Stwór buchnął ogniem i płonął, póki nie została po nim jedynie wypalona plama na podłodze.
      Wtedy nadeszła Lorraine. Objąłem ją, a ona poprosiła, żeby ją odprowadzić na kwaterę i do łóżka. Tak uczyniłem, ale nie robiliśmy nic, leżeliśmy tylko obok siebie, póki nie zasnęła płacząc. I tak poznałem Lorraine.
     
     
      Lance, Ganelon i ja, konno, staliśmy na szczycie wzgórza, a przedpołudniowe słońce grzało nam karki. Patrzyliśmy w doł. Wygląd okolicy potwierdził to, czego już się domyślałem. Splątane gąszcze przypominały dolinę na południe od Amberu.
      O mój ojcze! Cóż uczyniłem?! - krzyknąłem w duchu, lecz jedyną odpowiedzią był ciemny Krąg, rozciągający się dalej, niż sięgał wzrok. Przyglądałem mu się przez kratę przyłbicy, spopielonemu, wyniszczonemu i cuchnącemu zgnilizną. W ostatnich dniach nie zdejmowałem hełmu. Ludzie uważali to za pozę, lecz ranga dawała mi prawo do dziwactw. Nosiłem go już dwa tygodnie, od czasu walki ze Strygalldwirem. Włożyłem zaraz następnego ranka, zanim wysadziłem z siodła Haralda, dotrzymując obietnicy danej Lorraine. Rozrastałem się; uznałem więc, że lepiej będzie nie pokazywać twarzy.
      Ważyłem jakieś dziewięćdziesiąt kilo i czułem się jak za dawnych czasów. Gdyby udało mi się pomóc w sprzątaniu bałaganu w krainie zwanej Lorraine, wiedziałbym, że zyskałem przynajmniej możliwość spróbowania tego, czego pragnąłem najbardziej. A może i wygranej.
      - Więc to jest to - powiedziałem. - Nie widzę, by gdzieś gromadziły się wojska.
      - Chyba musimy pojechać dalej na północ - stwierdził Lance. - A i tak tylko w nocy zdołamy ich wypatrzyć.
      - Jak daleko na północ?
      - Trzy, cztery ligi. Nie trzymają się jednego miejsca.
      Dwa dni jechaliśmy, by dotrzeć do Kręgu. Wcześniej tego ranka spotkaliśmy patrol. Powiedzieli nam, że każdej nocy wojska zbierały się wewnątrz, ćwiczyły i z nadejściem świtu odchodziływ głąb. Podobno wiecznie huczały nad nimi gromy i burza nie stawała ani na chwilę.
      - Zanim ruszymy, zjedzmy śniadanie - zaproponowałem.
      - Czemu nie? - zgodził się Ganelon. - Jestem głodny, a czasu mamy dość.
      Zsiedliśmy więc z koni i zabraliśmy się do suszonego mięsa.
      - Wciąż nie pojmuję, o w chodziło w tej wiadomości - powiedział Ganelon, kiedy już beknął, poklepał się po brzuchu i zapalił fajkę. - Czy on stanie z nami do decydującej bitwy, czy nie? I gdzie jest, jeżeli naprawdę zamierza nam pomóc? Dzień starcia zbliża się coraz bardziej.
      - Zapomnij o nim - poradziłem. - To pewno był żart.
      - Nie potrafię! - zawołał. - Niech to licho! Cała ta sprawa jest więcej niż dziwna.
      - O co chodzi? - spytał Lance i wtedy pojąłem, że Ganelon nic mu nie powiedział.
      - Mój dawny suweren, lord Corwin, przysłał dziwną wieść - wyjaśnił Ganelon. - Przyniósł ją ptak. Pisze w niej, że przybywa. Myślałem, że on nie żyje, ale napisał tę kartkę. Wciąż nie wiem, jak to rozumieć.
      - Corwin? - upewnił się Lance, a ja wstrzymałem oddech. - Corwin z Amberu?
      - Tak, z Amberu i z Avalonu.
      - Zapomnij o tej wiadomości.
      - Dlaczego?
      - To człowiek bez bonoru i jego obietnice nic nie znaczą.
      - Znasz go?
      - Słyszałem o nim. Dawno temu władał tą krainą. Nie pamiętasz opowieści o władcy - demonie? To był właśnie on, Corwin, w czasach przed moim urodzeniem. Najlepszą rzeczą, jaką uczynił, była abdykacja i ucieczka, gdy opór stał się zbyt silny.
      To była nieprawda!
      A może?
      Amber rzuca nieskończenie wiele Cieni, a mój Avalon - ze względu na moją tam obecność - także niemało. Mogę być znany w wielu miejscach, w których nie stanęła moja stopa, ponieważ przybywały tam moje cienie, w niedoskonały sposób kopiujące moje czyny i myśli.
      - Nie - rzekł Ganelon. - Nigdy nie poświęcałem uwagi dawnym opowieściom. Ale zastanawiam się, czy tutejszy władca mógł być tym samym człowiekiem. To ciekawe.
      - Był czarownikiem - oświadczył Lance.
      - Ten, którego ja znałem, był nim na pewno - stwierdził Ganelon. - Wypędził mnie z krainy, której teraz ani magia, ani wiedza nie potrafią odnaleźć.
      - Nigdy o tym nie mówiłeś - zdziwił się Lance. - Jak to się stało?
      - Nie twoja sprawa - odparł Ganelon i Lance umilkł.
      Wyjąłem swoją fajkę - dostałem ją dwa dni temu - i Lance zrobił to samo. Moja była z gliny, ciężko ciągnęła i szybko się grzała. Zapaliliśmy.
      - No cóż, chytrze mnie podszedł - powiedział Ganelon. - Zapomnijmy o tym.
      Nie zapomnieliśmy, oczywiście. Ale nie wracaliśmy do tego tematu. Gdyby nie ów mroczny obszar w pobliżu, byłoby całkiem przyjemnie leżeć tak i odpoczywać. Poczułem nagle, że ci dwaj są mi bliscy. Chciałem coś powiedzieć, ale niczego nie mogłem wymyślić. Ganelon rozwiązał mój problem, wracając do spraw bieżących.
      - Więc proponujesz uderzyć na nich, zanim zdążą nas zaatakować? - zapytał.
      - Zgadza się - potwierdziłem. - I przenieść wojnę na ich terytorium.
      - Kłopot w tym, że to, jest rzeczywiście ich terytorium. Znają je lepiej od nas, a kto wie, jakie potęgi będą mogli tam przywołać na pomoc?
      - Trzeba zabić rogatego, wtedy pójdą w rozsypkę.
      - Może. A może i nie. Może zdołasz tego dokonać - zastanawiał się Ganelon. - Nie wiem, czy ja bym to potrafił, chyba że miałbym szczęście. On jest zbyt ważny, by łatwo dać się zabić. Wydaje mi się wprawdzie, że jestem tak samo dobry jak parę lat temu, ale niewykluczone - że oszukuję sam siebie. Może zmiękłem. Do diabła, nigdy nie chciałem przyjąć tej siedzącej pracy!
      - Wiem - stwierdziłem.
      - Wiem - powiedział Lance.
      - Lance - zapytał Ganelon - czy sądzisz, że powinniśmy działać tak, jak proponuje nam przyjaciel? Powinniśmy atakować?
      Mógł wzruszyć ramionami i wykręcić się, ale nie zrobił tego.
      - Tak - oświadczył. - Ostatnim razem prawie nas dostali. Owej nocy, gdy zginął król Uther, niewiele już brakowało. Jeśli nie uderzymy na nich teraz, to czuję, że następnym razem mogą nas załatwić. Och, nie będzie im łatwo i na pewno solidnie ich wyszczerbimy. Ale może im się udać. Trzeba teraz zobaczyć wszystko, co jest do zobaczenia, a po powrocie wziąć się do planowania ataku.
      - Dobrze - zgodził się Ganelon. - Ja też mam dość czekania. Jak wrócimy, powiedz mi to jeszcze raz, a postąpię tak, jak radzisz.
      I tak też zrobiliśmy.
      Po południu pojechaliśmy na północ, ukryliśmy się wśród wzgórz i obserwowaliśmy Krąg. Po tamtej stronie granicy oni ćwiczyli i odprawiali swe obrzędy. Siły ich oceniłem na cztery tysiące żołnierzy. My mieliśmy dwa i pół tysiąca. Z nimi były jeszcze różne niezwykłe, latające, skaczące i pełzające stwory, które hałasowały w ciemnościach. Z nami - nasze mężne serca. Otóż to.
      Potrzebowałem jedynie kilku minut sam na sam z ich przywódcą. Wtedy wszystko się rozstrzygnie, tak czy inaczej. Wszystko. Nie mogłem tego powiedzieć swoim towarzyszom, ale taka była prawda. Widzicie, to ja byłem odpowiedzialny za cały ten Krąg. Ja go stworzyłem i do mnie należało jego zniszczenie.
      Jeżeli potrafię to uczynić.
      Bałem się, że nie potrafię.
      W wybuchu pasji, spowodowanej wściekłością, bólem i zgrozą, spuściłem tę rzecz z uwięzi, a ona teraz odbijała się cieniem na każdej istniejącej ziemi. Taka jest moc klątwy księcia Amberu.
      Obserwowaliśmy ich, Strażników Kręgu, przez całą noc, by odjechać o świcie.
      Decyzja bamiała: atakować!
      Przez całą drogę powrotuą nic nas nie ścigało. Wróciliśmy do Twierdzy Ganelona i usiedliśmy do planów.
      Żołnierze byli gotowi, może nawet za bardzo. Postanowiliśmy uderzyć przed upływem dwóch tygodni.
     
     
      Leżąc obok Lorraine opowiedziałem jej o wszystkim. Czułem, że powinna wiedzieć. Posiadałem wystarczającą moc, by ukryć ją gdzieś w Cieniu - natychmiast, jeszcze tej nocy, gdyby się tylko zgodziła.
      Odmówiła.
      - Zostanę z tobą - powiedziała.
      - Jak chcesz.
      Nie mówiłem jej o swoim przekonaniu, że wszystko jest w moich rękach. Miałem jednak uczucie, że wie o tym i z jakichś powodow ufa mi. Ja bym nie ufał. Ale to w końcu jej sprawa.
      - Wiesz, co może się zdarzyć - powiedziałem.
      - Wiem - odpowiedziała i czułem, że wie naprawdę.
      I to było to.
      Potem zajęliśmy się innymi sprawami, by w końcu zasnąć.
      Miała sen.
      - Miałam sen - powiedziała mi rano.
      - O czym?
      - O nadchodzącej bitwie - wyjaśniła. - Widziałam ciebie, jak walczysz z rogatym.
      - Kto zwyciężał?
      - Nie wiem. Ale gdy spałeś, zrobiłeś coś, co może ci pomóc.
      - Wolałbym, żebyś dała sobie z tym spokój - odparłem. - Potrafię sam o siebie zadbać.
      - A potem śniłam o własnej śmierci.
      - Pozwól mi zabrać cię do pewnego miejsca, które znam.
      - Nie. Moje miejsce jest tutaj.
      - Nie twierdzę, że jesteś moją własnością - przekonywałem ją. - Ale potraftę uchronić cię przed tym, co ci się śniło. Uwierz mi, jest to w mojej mocy.
      - Wierzę ci, ale nie pójdę.
      - Jesteś cholerną idiotką.
      - Pozwól mi zostać.
      - Jak chcesz... Posłuchaj, mogę cię posłać nawet do Cabry.
      - Nie.
      - Jesteś idiotką.
      - Wiem. Kocham cię.
      - I do tego głupią. To słowo brzmi "lubię", pamiętasz?
      - Dokonasz tego - powiedziała z przekonaniem.
      - Idź do diabła.
      Wtedy zaszlochała i łkała, póki znów jej nie pocieszyłem.
      Taka była Lorraine.



Strona główna     Indeks