Stałe posuwanie się naprzód jest zwykle ważniejsze od prędkości. Jak długo dopływa równomierny ciąg bodźców, o które da się zaczepić umysł, można sobie pozwolić na ruch poprzeczny. A kiedy ten się zacznie, to jego tempo jest tylko kwestią rozwagi.
      Tak więc, zgodnie ze wskazaniami rozsądku, jechałem wolno. Nie warto było niepotrzebnie męczyć Gwiazdy. Szybkie zmiany są trudne nawet dla ludzi. Zwierzęta nie potrafią tak dobrze się okłamywać i przeżywają je jeszcze ciężej. Czasem nawet szaleją.
      Po małym drewnianym mostku przejechałem nad strumieniem i przez jakiś czas podążałem równolegle do jego koryta. Miałem zamiar ominąć miasto i trzymać się strumienia, póki nie dotrę do wybrzeża. Było wczesne popołudnie. Grayswandir wisiał u mego boku.
      Zboczyłem nieco na zachód, by dotrzeć do leżącego tam pasma wzgórz. Wolałem nie zaczynać zmiany, póki nie stanąłem w miejscu, z którego mogłem popatrzeć na miasto - największe skupisko ludności w tej krainie, tak podobnej do mojego Avalonu. Nazywało się tak samo; żyło w nim i pracowało kilka tysięcy ludzi. Brakowało srebrnych wież i strumień przecinał je pod innym kątem, bardziej z południa, ośmiokrotnie szerszy czy może poszerzony. Widziałem, jak południowy wietrzyk rozwiewa dymy unoszące się z karczmy i kuźni.
      Ludzie - konno, pieszo, wozami i karetami - poruszali się po wąskich ulicach, wchodzili i wychodzili ze sklepów, zajazdow i rezydencji. Chmary ptaków krążyły, siadały i wzlatywały wokół miejsc, gdzie stały konie. Poruszały się jaskrawe proporce i flagi, skrzyła się woda i delikatna mgiełka przesłaniała widok. Byłem zbyt daleko, by słyszeć głosy ludzi, brzęczenie, kucie, piłowanie, turkot i w ogóle cokolwiek poza szumem. Nie mogłem rozróżnić żadnych odrębnych zapachów, ale nawet gdybym ciągle jeszcze był ślepcem, poznałbym, że miasto jest blisko.
      Obserwując je z góry poczułem nagle przypływ smutnej zadumy i tęsknoty za miejscem o tej samej nazwie, leżącym gdzieś w krainie Cienia, która dawno już zniknęła: życie było w niej proste, ja sam zaś szczęśliwszy niż teraz.
      Nie da się jednak przejść przez życie tak długie jak moje nie osiągając pewnych cech umysłu, które tłumią naiwne uczucia i niechętnie traktują wszelkiego rodzaju sentymenty.
      Dawne dni minęły, sprawa była skończona i teraz Amber pochłaniał mnie całkowicie. Zawróciłem i ruszyłem na południe z mocnym postanowieniem odniesienia zwycięstwa. O Amberze nie potrafiłbym zapomnieć...
      Słońce nad moją głową stało się oślepiająco jaskrawym bąblem. Zawył wiatr. Jechałem, a niebo było coraz bardziej żółte i błyszczące, aż wreszcie zdało mi się, że to pustynia rozciąga się w górze od horyzontu po horyzont. Zjeżdżałem ku nizinom po wciąż bardziej kamienistych zboczach, wymijając wyrzeźbione wiatrem groteskowe, posępnie ubarwione kształty. Gdy opuściłem osłonę wzgórz, uderzyła mnie burza piaskowa. Musiałem zakryć twarz płaszczem i zmrużyć oczy. Gwiazda stękała i prychała co chwila, lecz posuwała się naprzód. Piach, skały, wicher i pomarańczowe już niebo: kłęby chmur i zmierzające ku nim słońce...
      Długie cienie, zamierający wiatr, cisza... Tylko oddech i stukot kopyt po kamieniach... Mrok, kiedy gromadzą się chmury zakrywające słońce... Rozcięte gromem ściany dnia... Nienaturalna ostrość widzenia rzeczy odległych...Spokój, błękit i naładowane elektrycznością powietrze... Znowu grom... Zbliżająca się z prawej strony szklista ściana deszczu... Błękitny rozłam w zasłonie chmur... Temperatura opada, świat staje się monochromatyczną kurtyną... Dudnienie grzmotu, biały błysk, kurtyna wygina się w naszą stronę... Dwieście metrów... Sto pięćdziesiąt... Dość!
      Jej dolny brzeg ryje grunt, orze, pieni się... Zapach wilgotnej ziemi. Rżenie Gwiazdy... Pęd... Wąskie strużki wody pełzną po gruncie, wsiąkają pozostawiając ślad... Czasem bulgocą błociście, czasem sączą się wolno... Równy prąd, strumyki dookoła, plusk...
      Przed nami wzniesienie, a pode mną napinają się, rozluźniają, napinają i rozluźniają mięśnie Gwiazdy, gdy przeskakuje przez strumienie i pagórki, przedziera się przez płynną falującą taflę i wbiega na zbocze. Podkowy krzeszą iskry na kamieniach. Wspinamy się wyżej. Pod nami plusk wody zmienia się w jednostajny huk...
      Wyżej więc, gdzie sucho, stajemy, bym mógł wyżąć skraj mego płaszcza... W dole, z tyłu, po prawej szare, wzburzone morze atakuje podnóże urwiska, na którym stoimy...
      Teraz w głąb lądu, w stronę wieczoru i pól koniczyny... Huk przyboju za plecami... ścigamy gwiazdy spadające ku ciemniejącemu zachodowi, ku ostatecznej ciszy i nocy... Czyste niebo i jasne gwiazdy; tylko niewielkie pasemka chmur...
      Wyjące stado czerwonookich stworów, ciągnące naszym śladem... Cień... Zielonookicb... Cień... Żółto... Koniec... Tylko mroczne szczyty ścierające się wokół mnie... Zamrożony śnieg suchy jak piasek, wzniesiony w fale lodowatymi podmuchami gór... śnieg sypki niby mąka... Wspomnienie włoskich Alp, narty... Fale śniegu dryfujące przez kamienne zbocze... Stopy szybko tracą czucie w przemoczonych butach. Gwiazda zdumiona parska i potrząsa głową, jakby nie mogła uwierzyć... I cienie za skałą, łagodniejszy stok, wysuszający wiatr, mniej śniegu...
      Kręty, wijący się szlak - korytarz w ciepło... Dalej, dalej, dalej w noc, pod zmieniającymi się gwiazdami... Odległe już śniegi sprzed godziny, teraz karłowata roślinność i równina... Dal, a tu nocne ptaki wirują w powietrzu, krążą nad ścierwem, kraczą chrapliwie i protestująco, gdy przejeżdżamy...
      Znów wolniej ku miejscu, gdzie faluje trawa poruszana nie tak już zimnym wiatrem... Parskanie dzikiego kota ruszającego na łowy... Bezszelestna ucieczka jakiegoś skocznego zwierzęcia, przypominającego jelenia... Wskakujące na swoje miejsca gwiazdy i powracające czucie w stopach...
      Gwiazda staje dęba i pędzi naprzód wystraszona czymś niewidocznym... Długi czas na uspokojenie i jeszcze dłuższy, nim miną dreszcze...
      Sople księżyca w kwadrze opadające na korony dalekich drzew... Witgotna ziemia oddycha błyszczącą mgłą... Ćmy tańczące wśród świateł nocy... Grunt kołysze się przez chwilę i trzęsie, jakby góry przestępowały z nogi na nogę... Każda gwiazda podwójna... Halo wokół księżyca niby hantle... Równina i przestrzeń ponad nią pełna śmigających kształtów... Ziemia zwalnia i nieruchomieje jak stary zegar... Stabilność... Bezwład... Gwiazdy i księżyc na nowo złączone duchem...
      Mijamy poszerzający się pas drzew od zachodu... Wrażenie śpiącej dżungli. Kłębowisko węży pod przykryciem... Dalej na zachód... Gdzieś tam płynie rzeka o szerokich, gładkich brzegach, by ułatwić drogę do morza... Tętent kopyt, korowód cieni... Tchnienie nocy na mej twarzy... Ulotna wizja jasnych istot na wysokich, mrocznych murach i lśniących wieżach... Słodki zapach... Obraz rozpływa się... Cienie...
      Jesteśmy zespoleni niby centaur, Gwiazda i ja, pod jedną skórą potu... Wdychamy powietrze i oddajemy je we wspólnych eksplozjach wysiłku... Szyja okryta gromem, straszna potęga nozdrzy... Pochłaniamy przestrzeń...
     
Śmiech, zapach wody, drzewa po lewej, bardzo blisko... Między nie... Gładka kora, zwisające pnącza, szerokie liście i kropelki wilgoci... Oświetlona księżycem pajęczyna i zmagające się w niej kształty... Gąbczasta darń... Próchno fosforyzujące na powalonych pniach... Otwarty teren... Szelest wysokich traw... Więcej drzew... Znów zapach rzeki... Dźwięki, później... Głosy... Szklisty plusk wody... Bliżej, głośniej, wreszcie na brzegu... Niebiosa kołyszą się i wybrzuszają, i drzewa... Czysta o chłodnym, wilgotnym aromacie... Ruszamy w lewo wzdłuż niej... Lekko i płynnie idziemy z prądem... Pić... Chlapiąc się na płyciźnie, potem głębiej, do pęcin.
      Gwiazda pije jak pompa, wydmuchując nozdrzami wodną zawiesinę... Trochę wyżej woda obmywa mi buty... ścieka z włosów, spływa po ramionach... Gwiazda odwraca głowę słysząc śmiech... Znów z prądem, czystym, powolnym, krętym... Potem prosrym, szerszym... Drzewa gęstnieją, potem rzedną... Długi, równy, spokojny... Delikatny blask na wschodzie... Zjazd w dół, mniej drzew... Kamienisto i ciemność znów nieprzenikniona...
      Pierwsza niewyraźna oznaka morza - zagubiony po chwili zapach... Szczęk podków wśród chłodu nocy... Znowu sól... Skały, bez drzew... Ciężko, stromo, posępnie, w dół... Coraz większa stromizna... Błysk pomiędzy kamiennymi ścianami... Poruszone kamyki znikają w bystrym teraz nurcie, głos ich upadku niknie wśród szumu... Coraz głębszy wąwóz, coraz szerszy... W dół, w dół... Jeszcze dalej... Raz jeszcze jasność na wschodzie, łagodniejszy zjazd...
      Znów posmak soli, silniejszy... Łupki i żwir.. Zakręt, w dół, coraz jaśniej... Równo i miękko, śliski grunt... Bryza i światło, bryza i światło... Za stos kamieni... ściągnąć cugle.
      Pode mną leżał szeroki pas wybrzeża, gdzie szeregi pędzonych wiatrem wydm rzucały w powietrze swą piaskową pianę, przesłaniając czasem odległy morski brzeg.
      Patrzyłem, jak od wschodu rozciąga się na wodzie różowa błona. Tu i tam ruchome piaski odsłoniły pasy żwiru. Poszarpane skalne masy wznosiły się nad falami. Pomiędzy mną a wielkimi - dziesiątki metrów wysokości - wydmami, wysoko ponad tym posępnym brzegiem rozciągała się nierówna płaszczyzna pokryta głazami i żwirem, pełna cieni, właśnie wynurzająca się z piekła - lub z mroku - ku pierwszym blaskom świtu.
      Tak, to się zgadzało.
      Zsiadłem z konia i patrzyłem, jak słońce wypełnia krajobraz smutną jasnością dnia. Szukałem twardego, jasnego blasku. Tutaj znalazłem odpowiednie miejsce, bez ludzi - takie, jakie widziałem kilkadziesiąt lat temu na Cieniu - Ziemi mojego wygnania. Bez buldożerów, sit i czarnych z miotłami, bez strzeżonego pilnie miasta Oranjemund. Żadnych promieni Roentgena, drutu kolczastego czy uzbrojonych strażników. Nie, nic z tych rzeczy. Ten Cień bowiem nie znał sir Ernesta Oppenheimera i nigdy tu nie istniały Zjednoczone Kopalnie Diamentów Afryki Południowo - Zachodniej ani też rząd, który mógłby przyznać im władzę nad wszystkimi kopalniami wybrzeża. Tu była pustynia zwana Namib, tam leżący jakieś czterysta mil na północny zachód od Cape Town pas wydm i skał szerokości od kilku do kilkunastu i długości mniej więcej trzystu mil, ciągnący się pomiędzy zakazanym wybrzeżem a Górami Richtersveld, w których cieniu właśnie stałem. Tutaj, inaczej niż w jakiejkolwiek kopalni, diamenty leżały rozrzucone w piasku jak ptasie odchody. Oczywiście, przywiozłem ze sobą grabie i sito.
      Odpakowałem żywność i przyszykowałem sobie śniadanie. Dzień zapowiadał się gorący i pełen kurzu. Pracowałem myśląc o Doyle'u z Avalonu, niskim jubilerze o włosach barwy popiołu i ceglastej cerze, z naroślami na policzkach. Jubilerski proszek? Po co mi
go tyle? - dość, by dwudziestokrotnie zaopatrzyć całą armię jubilerów! Wzruszyłem ramionami; co go obchodzi, na co mi potrzebny, jeżeli mogę zapłacić? No cóż, jeśli znalazło się jakieś nowe zastosowania i dałoby się na tym zarobić, to trzeba by być głupcem... Jednym słowem, nie da rady dostarczyć mi tej ilości w ciągu tygodnia? Tygodnia? Och nie! Oczywiście, że nie! To śmieszne, niewykonalne... Rozumiałem. No cóż, dziękuję. Może jego konkurent kawałek dalej zdoła zorganizować ten proszek i zainteresuje go większa partia nie szlifowanych diamentów, której oczekuję za parę dni...
      Czy powiedziałem: diamenty? Chwileczkę. On sam zawsze interesował się diamentami... Tak, lecz niestety był mało wydajny, jeśli chodzi o jubilerski proszek. Ręka w górze. Być może nazbyt pospiesznie ocenił możliwości dostarczenia mi materiału szlifierskiego. To ilość go zaskoczyła. Składniki jednak były łatwo dostępne, a receptura w miarę prosta. Tak, istotnie nie ma przeszkód, by nie dało się czegoś zorganizować. A więc za tydzień... A wracając do diamentów...
      Zanim wyszedtem ze sklepu, dało się coś zorganizować.
      Znam wiele osób przekonanych, że proch strzelniczy wybucha, co oczywiście nie jest prawdą. Proch pali się szybko wydzielając gazy, których ciśnienie wyrywa pocisk z łuski i przepycha go przez lufę. Zapala się od spłonki - to właśnie ona wybucha, gdy uderza w nią iglica. Z typową dla naszej rodziny przezornością przez cale lata eksperymentowałem z wszelkiego rodzaju materiałami palnymi. Gdy odkryłem, że proch strzelniczy nie chce się w Amberze palić i że wszystkie typy spłonek, jakie sprawdziłem, były równie bierne, moje rozczarowanie przytłumił jedynie fakt, że także żadne z moich krewnych nie będzie mogło użyć tam broni palnej. Dopiero dużo później, kiedy podczas wizyty w Amberze polerowałem bransoletę przywiezioną dla Deirdre, odkryłem tę cudowną właściwość jubilerskiego proszku z Avalonu. Po prostu wrzuciłem zużytą szmatkę do kominka. Na szczęście ilość materiału nie była duża i byłem wtedy sam.
      Proszek znakomicie - bez żadnej obróbki - nadawał się na spłonkę. Mieszając go z odpowiednią ilością materiału obojętnego, można było sprawić, by palił się jak trzeba.
      Zatrzymałem tę informację dla siebie przeczuwając, że pewnego dnia będzie można ją wykorzystać dla rozstrzygnięcia zasadniczych dla Amberu kwestii. Niestety, konfrontacja z Erykiem nastąpiła, zanim nadszedł ów dzień, i wiedza o tym trafiła do lamusa razem z resztą moich wspomnień. Kiedy w końcu sprawy się wyczyściły, szybko związałem się z Bleysem, szykującym atak na Amber.
      Nie potrzebował mnie wtedy zbytnio. Mimo to wciągnął do swego przedsięwzięcia, żeby - mam wrażenie - mieć mnie na oku. Gdybym dał mu karabiny, stałby się nie da pokonania, a ja nie byłbym już użyteczny. A gdyby udało mu się zdobyć miasto, sytuacja stałaby się raczej napięta. On miałby po swojej stronie siły okupacyjne i lojalność oficerów. Ja zatem potrzebowałbym czegoś, co zrównoważyłoby te siły. Na przykład paru bomb i kilku automatów.
      Gdybym choć miesiąc wcześniej odzyskał pamięć, sprawy potoczyłyby się inaczej. Siedziałbym teraz w Amberze, zamiast przypiekać się, zdzierać skórę i wysychać tutaj, z następnym piekielnym rajdem przed sobą i całą masą problemów do rozwiązania zaraz potem.
      Wyplułem z ust piach, by się nie zadławić wybuchami śmiechu. Do diabła, każdy sam sobie tworzy własne "gdyby". Miałem ważniejsze sprawy do przemyślenia niż to, co mogłoby się wydarzyć. Na przykład Eryk...
      Pamiętam ten dzień, Eryku. Byłem w łańcuchach, zmuszony do klęknięcia przed tronem. Zdążyłem się już ukoronować, żeby zakpić z ciebie. I oberwałem za to.
      Gdy mowu dostałem do rąk koronę, cisnąłem nią w ciebie. Złapałeś ją i uśmiecbnąłeś się. To dobrze, że nie doznała szkody, skoro tobie nie zdołała zaszkodzic.
      Taka piękna rzecz... Cała ze srebra, o siedmiu pałkach, wysadzana szmaragdami piękniejszymi niż wszystkie brylanty. Dwa wielkie rubiny na skroniach... Sam włożyłeś ją sobie na głowę, arogancki, wśród pospiesznie zorganizowanej gali. Potem pierwsze słowa wyszeptałeś do mnie, zanim jeszcze zamarło w sali echo "Niech żyje król!". Pamiętam każde z tych słów. "Twoje oczy ujrzały najpiękniejszy widok, jaki kiedykolwiek zobaczą", powiedziałeś. A potem: "Straż! - rozkazałeś - zabierzcie Corwina do kaźni i niech wypalą mu oczy! Niech zapamięta dzisiejszy widok jako ostatni, który w życiu oglądał! Potem rzućcie go w ciemność najgłębszego lochu pod Amberem i niech imię jego zostanie zapomniane".
      - Rządzisz teraz w Amberze - powiedziałem na głos. - Lecz ja znowu mam oczy. Nie zapomniałem i nie zostanę zapomniany. Nie, pomyślałem. Kryj się za swą władzą, Eryku. Mury Amberu są wysokie i grube. Nie wychodź zza nich. Otaczaj się bezużyteczną stalą mieczy. Jak mrówka uzbrajaj swój kruchy dom. Wiesz teraz, że póki żyję, nie będziesz bezpieczny - a powiedziałem ci, że wrócę. Idę, Eryku. Przyniosę z sobą karabiny z Avalonu, wyłamię twoje bramy i zgniotę twoich obrońców.
      Znów będzie tak, jak było kiedyś, przez chwilę tylko, zanim twoi ludzie nadbiegli, by cię ratować. Tamtego dnia wytoczyłem tylko kilka kropel twej krwi. Tym razem będę miał ją całą.
      Odkopałem kolejny surowy diament, szesnastkę czy coś koło tego, i wrzuciłem go do torby u pasa.
     
     
      Patrzyłem na zachodzące słońce myśląc o Benedykcie, Julianie i Gerardzie. Co ich łączyło? I cokolwiek to było, nie podobał mi się żaden układ interesów wiążący się z Julianem. Gerard był w porządku. Potrafiłem zasnąć tam, w obozie, gdy pomyślałem, że to z nim Benedykt się kontaktuje. Jeśli jednak połączył się teraz z Julianem, to są powody do niepokoju. O ile bowiem ktoś nienawidzi mnie bardziej niż Eryk, to właśnie Julian. Gdyby dowiedział się, gdzie jestem, znalazłbym się w wielkim niebezpieczeństwie. A nie byłem jeszcze gotów do konfrontacji.
      Przypuszczałem, że gdyby Benedykt mnie sprzedał, potrafiłby znaleźć dla siebie moralne usprawiedliwienie. W końcu zdawał sobie sprawę, że cokolwiek zrobię - a wiedział, że zamierzam coś zrobić - skończy się walką w Amberze. Mogłem go zrozumieć, mogłem nawet sympatyzować z jego odczuciami. Poświęcił swe siły ratowaniu kraju. W przeciwieństwie do Juliana był człowiekiem z zasadami i żałowałem, że nie stoimy po tej samej stronie. Miałem nadzieję, że moja akcja będzie równie szybka i bezbolesna, jak wyrwanie zęba ze znieczuleniem, i że wkrótce znów znajdziemy się obok siebie. Po spotkaniu z Darą pragnąłem tego także ze względu na nią. Zbyt mało mi powiedział, bym mógł czuć się spokojny. Skąd miałem wiedzieć, czy rzeczywiście zamierza cały tydzień pozostać na polu bitwy? A może nawet w tej chwili razem z siłami Amberu zastawia na mnie pułapkę, buduje więzienie, kopie dla mnie grób? Musiałem się spieszyć, choć tak chciałem zatrzymać się na dłużej w Avalonie.
      Zazdrościłem Ganelonowi, w którymkolwiek burdelu pił, łajdaczył się czy toczył bójkę, gdziekolwiek polował. On wrócił do domu. A może powinienem pozostawić go tym przyjemnościom, mimo jego chęci towarzyszenia mi do Amberu? Lecz nie; na pewno będą go przesłuchiwać po moim wyjeździe, a nie będzie to miłe przeżycie, zwłaszcza jeśli Julian ma coś do powiedzenia w tej sprawie. Potem stanie się wyrzutkiem w krainie, która musi mu się wydawać ojczyzną. Pewnie mowu zostanie bandytą i ten trzeci raz doprowadzi go do zguby. O ile w ogóle go wypuszczą. Nie, dotrzymam obietnicy. Pojedzie ze mną, jeśli jeszcze tego chce. Jeżeli zmienił zdanie, cóż... zazdrościłem mu nawet banicji w Avalonie. Chciałbym zostać tu dłużej, jeździć z Darą w góry, obozować wśród pól, żeglować po rzekach...
      Pomyślałem o dziewczynie. Wiedza o jej istnieniu zmieniła układy, choć nie byłem całkiem pewien jak. Pomimo wszelkiej nienawiści i drobnych niesnasek my z Amberu mamy silnie rozwinięte uczucia rodzinne. Zawsze chętnie posłuchamy rodzinnych wieści i dowiemy się o najnowszych układach w tym zmiennym obrazie.
      Hez wątpienia przerwy na plotki zapobiegły wielu śmiertelnym ciosom. Czasami wydaje mi się, że przypominamy gromadę starszych pań żyjących w czymś pomiędzy sanatorium a ringiem.
      Nie potrafiłem wpasować Dary w cały schemat, gdyż ona sama nie wiedziała jeszcze, jak się ustawić. Och, dowie się w końcu. Otrzyma znakomite wychowanie, gdy tylko wszyscy się dowiedzą, że istnieje. A to - teraz, kiedy jej uświadomiłem, jak jest wyjątkowa - było tylko kwestią czasu. A wtedy Dara włączy się do gry. W trakcie naszej rozmowy w lasku czułem się czasem jak wąż... ale, do diabła, miała prawo wiedzieć. Prędzej czy później musiała to odkryć. A im prędzej to się stało, tym szybciej mogła zacząć umacniać swe linie obronne. To wszystko było dla jej dobra.
      Możliwe oczywiście - a nawet prawdopodobne - że jej matka i babka przeżyły życie nie mając pojęcia o swym dziedzictwie... I co im z tego przyszło? Powiedziała, że zginęły tragicznie. Czy to możliwe, zastanawiałem się, by długie ramię Amberu sięgnęło do nich w Cień? I że może uderzyć znowu?
      Benedykt, gdy chciał, potrafił być tak samo twardy i niebezpieczny, jak każde z nas. Nawet bardziej. Potrafił walczyć o to, co uważał za swoje. Potrafiłby nawet zabić, gdyby uznał to za konieczne. Założył pewnie, że utrzymanie w tajemnicy jej istnienia, a samej Dary w niewiedzy, może ją ochronić. Byłby zły, gdyby się dowiedział, co zrobiłem. A przecież nie powiedziałem jej tego wszystkiego z czystej przekory. Chciałem, żeby przeżyła, ale czułem, że Benedykt nie postępuje właściwie. Nim wrócę, będzie miała dość czasu, żeby sobie wszystko przemyśleć.
      Na pewno będzie miała masę pytań. Wykorzystam okazję, by ją ostrzec i udzielić dokładniejszych wyjaśnień.
      Zgrzytnąłem zębami. Sprawy inaczej by wyglądały, gdybym rządził w Amberze. Wszystko to byłoby zbędne. Na pewno. Dlaczego nikt nigdy nie wymyślił sposobu, by zmienić ludzką naturę? Nawet wymazanie wszystkich moich wspomnień i nowe życie w nowym świecie dały w rezultacie tego samego starego Corwina. Gdybym nie podobał się sobie, jaki jestem, pozostawałaby mi tylko rozpacz.
      Znalazłem miejsce, gdzie rzeka płynęła spokojnie, i spłukałem z siebie kurz i pot. Myślałem o czarnej drodze, która okazała się tak fatalna dla moich braci. Było jeszcze wiele rzeczy, o których chciałbym się czegoś dowiedzieć. Podczas kąpieli Grayswandir cały czas leżał w zasięgu ręki. Każdy z nas potrafił śledzić innego przez Cień, zwłaszcza jeśli trop jest jeszcze ciepły.
      Umyłem się jednak bez przeszkód. Wprawdzie w drodze powrotnej użyłem miecza trzykrotnie, lecz przeciw istotom mniej groźnym niż bracia. Tego jednak można było oczekiwać, jako że znacznie przyspieszyłem kroku.
     
     
      Było jeszcze ciemno, choć świt był już bliski, kiedy dotarłem do stajni w rezydencji mojego brata. Oporządziłem oszołomionego konia, przemówiłem do niego uspokajająco i przygotowałem solidny zapas obroku i wody. Z przeciwległej przegrody powitał mnie świetlik Ganelona. Sprzątając koło pompy na tyłach stajni zastanawiatem się, gdzie będę mógł się przespać.
      Potrzebowałem odpoczynku. Parę godzin snu postawiłoby mnie na nogi. Wolałem jednak nie zasypiać pod dachem domu Benedykta. Nie dałbym się wziąć zbyt łatwo. Często wprawdzie mówiłem, że chciałbym umrzeć w łóżku, Lecz oznaczało to tyle, że pragnąłbym, aby w późnej starości nadepnął mnie słoń w chwili, kiedy będę się kochał.
      Nie miałem jednak nic przeciw piciu alkoholu Benedykta, a chciało mi się czegoś mocnego. Dom był ciemny; wszedłem cicho i odnalazłem kredens.
      Nalałem sobie bez wody, wypiłem, nalałem jeszcze i przeszedłem do okna. Widok był rozległy. Dom stał na wzgórzu, a Benedykt potrafił dobrać krajobraz.
      - W księżycowych płomieniach biała leży droga - zadeklamowałem zaskoczony brzmieniem własnego głosu. - I księżyc czysty nad głową...
      - Otóż to, Corwinie, mój chłopcze. Otóż to - odezwał się głos Ganelona.
      - Nie zauważyłem, że tu siedzisz - powiedziałem cicho, nie odwracając się od okna.
      - To dlatego, że się nie ruszam - wyjaśnił.
      - Aha... Jak bardzo jesteś pijany?
      - Prawie wcale - zapewnił. - Teraz. Ale gdybyś był porządnym facetem i też mi nalał...
      Odwróciłem się.
      - Dlaczego sam sobie nie weźmiesz?
      - Boli, kiedy się ruszam.
      - No dobrze.
      Podałem mu napełniony kielich. Podniósł go wolno, skinął głową w podziękowaniu i upił trochę.
      - Znakomite - westchnął. - Może mnie trochę znieczuli.
      - Biłeś się - stwierdziłem.
      - Owszem - przytaknął. - Parę razy.
      - Więc znoś swe rany jak dzielny żołnierz i pozwól mi zaoszczędzić sobie wyrazów współczucia.
      - Ależ ja wygrałem!
      - O Boże! Gdzie zostawiłeś ciała?
      - Och, nie było z nimi aż tak źle. To dziewczyna mnie tak załatwiła.
      - Powiedziałbym, że warto było zapłacić.
      - To nie było to, o czym myślisz. Chyba nas wrobiłem.
      - Nas? Jak?
      - Nie wiedziałem, że to dziedziczka. Wróciłem w dość wesołym nastroju i uznałem, że to jakaś pokojówka...
      - Dara? - spytałem sztywniejąc.
      - Tak, ta sama. Klepnąłem ją w pupcię i próbowałem namówić na całusa czy dwa... - jęknął. - Złapała mnie, podniosła do góry i przetrzymała nad głową. Potem powiedziała, kim jest, i pozwoliła mi spaść. Człowieku, mam sto dziesięć kilo żywej wagi, a lot w dół trwał długo.
      Napił się, a ja zachichotałem.
      - Ona też się śmiała - powiedział ponuro. - Pomogła mi wstać i wcale nie była obrażona. Przeprosiłem oczywiście... Ten twój brat musi być chłopem nie lada. Jeszcze nie spotkałem tak silnej dziewczyny. To, co potrafi zrobić z mężczyzną... - w jego głosie zabrzmiał szacunek. Pokręcił głową i wychylił kielich do końca. - To było przerażające. Nie mówiąc już o tym, że krępujące - dokończył.
      - Przyjęła twoje przeprosiny?
      - O tak. Zachowała się bardzo uprzejmie. Powiedziała, że mogę zapomnieć o całej sprawie i że ona też zapomni.
      - Więc czemu nie jesteś w łóżku i nie odsypiasz tego wszystkiego?
      - Czekałem tu, bo spodziewałem się, że wrócisz o dziwnej porze. Chciałem jak najszybciej z tobą pogadać.
      - No to ci się udało.
      Wstał pomału i wziął swój kielich.
      - Może wyjdziemy? - zaproponował.
      - Niezła myśl.
      Po drodze zabrał karafkę brandy, co także uznałem za dobry pomysł. Poszliśmy obok domu ścieżką w głąb ogrodu. W końcu siadł na starej kamiennej ławce pod wielkim dębem. Nalał sobie i mnie, wypił trochę.
      - Tak. Twój brat ma też niezły gust, jeśli chodzi o trunki - zauważył.
      Usiadłem przy nim i nabiłem fajkę.
      - Kiedy ją przeprosiłem i przedstawiłem się, rozmawialiśmy jeszcze chwilę - powiedział. - Gdy się dowiedziała, że jestem z tobą, zadała mi masę pytań na temat Amberu, Cieni, ciebie i reszty rodziny.
      Skrzesałem ognia.
      - Powiedziałeś jej coś? - spytałem.
      - Nie mógłbym, choćbym nawet chciał. Nie znałem odpowiedzi.
      - To dobrze.
      - Dało mi to jednak do myślenia. Benedykt chyba nie mówił jej zbyt wiele i rozumiem go. Lepiej przy niej uważać, co się mówi, Corwinie. Jest zanadto ciekawa.
      Kiwnąłem głową i wypuściłem z fajki kłąb dymu.
      - Są ku temu powody - wyjaśniłem. - I to bardzo istotne powody. Ale cieszę się, że zachowujesz rozsądek, nawet kiedy jesteś pijany. Dziękuję, że mi powiedziałeś.
      Wzruszył ramionami i łyknął brandy.
      - Dobre cięgi działają trzeźwiąco. Poza tym twój sukces tu mój sukces.
      - To fakt. A jak ci się podoba ta wersja Avalonu?
      - Wersja? To jest mój Avalon - oświadczył. - Żyje już nowe pokolenie, ale to ta sama kraina. Odwiedziłem dziś Cierniowe Pote, gdzie w twojej służbie rozbiłem bandę Jacka Haileysa. To było to samo miejsce.
      - Cierniowe Pole - westchnąłem.
      - Tak, to jest mój Avalon - mówił dalej. - I wrócę tu na starość, o ile przeżyjemy Amber.
      - Wciąż jeszcze chcesz jechać?
      - Cale życie marzyłem, żeby zobaczyć Amber... no, odkąd pierwszy raz usłyszałem o nim od ciebie, w szczęśliwszych czasach.
      - Szczerze mówiąc, nie pamiętam, co mówiłem. Ale musiała to być dobra opowieść.
      - Tej nocy byliśmy obaj cudownie pijani i zdawało mi się, że mówisz przez krótką chwilę tylko. Płacząc opowiadałeś o potężnej górze Kolvir, o szmaragdowych i złotych wieżach miasta, o promenadach, balkonach, tarasach, kwiatach i fontannach... Zdawało się, że chwila ledwie minęła, lecz przeszła prawie cała noc, gdyż świt już był, gdy dotoczyliśmy się do łóżek. Boże! Potrafiłbym chyba naszkicować mapę tego miejsca! Muszę je zobaczyć, nim umrę.
      - Nie pamiętam tej nocy - powiedziałem powoli. - Musiałem być bardzo, ale tu bardzo pijany.
      - W tamtych czasach umieliśmy się bawić - zachichotał. - I pamiętają nas tutaj. Ale jako tych, którzy żyli bardzo dawno temu... I wiele historii jest nieprawdziwych. Ale, do diabła, ilu ludzi potrafi porządnie zapamiętać choćby to, co się działo poprzedniego dnia?
      Milczałem, paliłem i wspominałem dawne dzieje.
      - ...Co nasuwa mi parę pytań - dodał.
      - Wal.
      - Czy twój atak na Amber mocno skłóci cię z Benedyktem?
      - Sam chciałbym wiedzieć, naprawdę - odparłem. Myślę, że tak, z początku. Ale powinno mi się udać dokończyć moje przedsięwzięcie, zanim jakiekolwiek wezwanie zdąży ściągnąć go do Amberu. To test, zanim zdąży tam dotrzeć z pomocą. On sam potrafi się tam zjawić natychmiast, jeśli tylko pomaga mu ktoś z tnmtej strony. Ale to niewiele zmieni. Jestem pewien, że zamiast rozbijać Amber na części, raczej poprze każdego, kto zdoła utrzymać go w całości. Kiedy już usunę Eryka, będzie chciał możliwie szybko zakończyć walkę i pogodzi się z tym, że siedzę na tronie. Oczywiście, przede wszystkim nie zaaprobuje ataku.
      - O to właśnie mi chodzi. Czy to popsuje układy między wami?
      - Nie przypuszczam. To czysto polityczna sprawa. Znamy się od dzieciństwa i zawsze łączyły nas obu lepsze stosunki niż z Erykiem.
      - Rozumiem. Siedzimy w tym razem, a Avalon zdaje się teraz należeć do Benedykta, zastanawiałem się więc, co powie na mój powrót tutaj. Czy znienawidzi mnie za to, że ci pomagałem?
      - Bardzo wątpię. To nie ten typ.
      - Posunę się więc o krok dalej. Bóg mi świadkiem, że jestem doświadczonym żołnierzem, a jeśli zdobędziemy Amber, to Benedykt będzie miał oczywisty tego dowód. Z unieruchomioną prawą ręką, czy zgodziłby się rozważyć mianowanie mnie dowódcą swojej milicji? świetnie znam teren. Mógłbym go zabrać na Cierniowe Pole i opowiedzieć o bitwie. Do diabła! Służyłbym mu dobrze. Równie dobrze jak tobie.
      Roześmiał się.
      - Przepraszam. Lepiej niż tobie.
      Zachichotałem i łyknąłem brandy.
      - To by było niezłe - stwierdziłem. - Oczywiście, pomysł mi się podoba. Wątpię jednak, czy kiedykolwiek udałoby ci się zdobyć jego zaufanie. Cała sprawa wydałaby mu się moją, aż zbyt oczywistą intrygą.
      - Cholerna polityka! Nie oto mi idzie! Żołnierka jest wszystkim, co potrafię robić! I kocham Avalon!
      - Wierzę ci. Ale czy on ci uwierzy?
      - Będzie mu potrzebny dobry oficer, skoro ma tylko jedną sprawną rękę. Mógłby...
      Wybuchnąłem śmiechem, lecz zaraz spoważniałem, gdyż głos mógł nieść się daleko. Chodziło mi też o uczucia Ganelona.
      - Przepraszam - powiedziałem. - Wybacz, proszę. Nic nie rozumiesz. Nie zdajesz sobie sprawy, kim był człowiek, z którym tamtej nocy rozmawialiśmy w namiocie. Mógł wydać ci się kimś zwyczajnym, do tego kaleką. Ale to nie tak. Boję się Benedykta. Nie jest podobny do żadnej innej istoty ani w Cieniu, ani w realnym świecie. To Wielki Hetman Amberu. Czy potrafisz wyobrazić sobie millennium? Tysiąc lat? Kilka tysięcy? Czy możesz pojąć człowieka, który każdy niemal dzień tak długiego życia poświęcał na ćwiczenia z bronią, na strategię i taktykę? Widzisz go w maleńkim królestwie, dowodzącego skromną milicją, z zadbanym sadem koło domu; lecz nie daj się zwieść. W jego głowie mieści się cała istniejąca wiedza wojskowa. Aby sprawdzić swe teorie na temat sztuki wojennej, podróżował często od Cienia do Cienia, obserwując kolejne warianty tej samej bitwy w minimalnie zmienionych okolicznościach. Dowodził armiami tak potężnymi, że całymi dniami mógłbyś patrzeć, jak maszerują, i nie zobaczyć końca kolumn. Strata ręki trochę go ogranicza, lecz z bronią czy bez, nie chciałbym z nim walczyć. To szczęście, że nie ma żadnych planów co do tronu. Inaczej już by na nim zasiadł. A wtedy chyba zrezygnowałbym natychmiast i złożył mu hołd. Boję się Benedykta.
      Ganelon milczał przez chwilę, a ja napiłem się, gdyż zaschło mi w gardle.
      - To prawda, nie wiedzialem o tym - odezwał się w końcu. - Będę szczęśliwy, jeżeli po prostu pozwoli mi wrócić do Avalonu.
      - Na to możesz liczyć. Jestem pewien.
      - Dara mówiła, że miała od niego wiadomości. Postanowił skrócić swój pobyt na polu bitwy. Wraca prawdopodobnie jutro.
      - Niech to szlag! - zakląłem wstając. - W takim razie musimy wyruszyć wkrótce. Mam nadzieję, że Doyle przygotował towar. Rano trzeba będzie do niego pojechać i załatwić sprawę. Chcę się stąd wynieść, zanim wróci Benedykt.
      - Więc masz już te cudeńka?
      - Tak.
      - Mogę je obejrzeć?
      Odwiązałem od pasa i podałem mu sakiewkę. Otworzył ją i wyjął kilka kamieni. Położył je na lewej dłoni i wolno obracał palcami.
      - Nie wyglądają nadzwyczajnie - oświadczył. O ile mogę to ocenić przy tym oświetleniu. Chwileczkę! Coś tu błyszczy! Nie...
      - Naturalnie są surowe. Trzymasz w ręku majątek.
      - Wstrząsające - stwierdził, wsypał kamienie do sakiewki i zawiązał ją. - To było dla ciebie takie łatwe...
      - Nie aż takie.
      - Mimo wszystko tak szybko zebrać fortunę, to wydaje się trochę nie w porządku.
      Oddał sakiewkę.
      - Dopilnuję, żabyś też stał się bogaty, kiedy już zakończymy robotę - obiecałem. - Będziesz miał rekompensatę, gdyby Benedykt nie zaproponował ci stanowiska.
      - Teraz, kiedy wiem, kim on jest, bardziej niż kiedykolwiek jestem zdecydowany, by kiedyś dla niego pracować.
      - Zobaczymy, co da się zrobić.
      - Dzięki, Corwinie. A co z naszym wyjazdem?
      - Idź teraz i prześpij się, bo ściągnę cię z łóżka o świcie. Gwiazda i świetlik nie będą zachwywne rolą koni pociągowych, ale trudno. Pożyczymy jeden z wozów Benedykta i ruszymy do miasta. Pogonimy z robotą Doyle'a, tego jubilera, zabierzemy ładunek i odjedziemy w Cień tak szybko, jak tylko stę da. Im większą będziemy mieć przewagę, tym trudniej Benedyktowi będzie nas wytropić. Gdybyśmy zyskali pół dnia, byłoby to praktycznie niemożliwe.
      - A właściwie dlaczego miałoby mu tak zależeć na dogonieniu nas?
      - Nie ufa mi ani trochę. I słusznie. Czeka na mój ruch. Wie, że jest tu coś, czego potrzebuję, ale nie wie co. Chce się dowiedzieć, bo dzięki temu uwolni Amber od jeszcze jednego zagrożenia. Gdy tylko zrozumie, że odjechaliśmy na dobre, domyśli się, że już to mamy, będzie chciał to zobaczyć.
      Ganelon przeciągnął się, ziewnął i dopił brandy.
      - Tak - powiedział. - Lepiej teraz odpocząć, żeby mieć potem siły na pośpiech. Teraz, kiedy wiem więcej o Benedykcie, ta druga sprawa, o której chciałem ci powiedzieć, wydaje się mniej zaskakująca. Ale wcale nie mniej niepokojąca.
      - To znaczy...
      Wstał, chwycił ostrożnie karafkę i skinął w stronę ścieżki.
      - Jeśli pójdziesz w tym kierunku - powiedział - miniesz żywopłot znaczący koniec tej altanki, wejdziesz w las, a potem przejdziesz jeszcze jakieś dwieście kroków, dotrzesz do miejsca, gdzie rośnie niewielki zagajnik, na lewo, w zagłębieniu, ze cztery stopy poniżej ścieżki. W dole, przysypany liśćmi i przykryty gałęziami, jest świeży grób. Znalazłem go, kiedy poszedłem na spacer i skręciłem tam, żeby sobie ulżyć.
      - Skąd wiesz, że to grób?
      Zachichotał.
      - Kiedy doły zawierają ciała, to tak się je zwykle nazywa. Jest dość płytki, a ja pogrzebałem trochę kijem.
Są w nim cztery ciała: trzech mężczyzn i kobieta.
      - Od dawna nie żyją?
      - Od niedawna. Na oko parę dni.
      - Zostawiłeś wszystko tak, jak było?
      - Nie jestem durniem, Corwinie.
      - Przepraszam. Ale ta sprawa mnie niepokoi, ponieważ w ogóle jej nie rozumiem.
      - Najwyraźniej sprawiali Benedyktowi kłopoty, a on zrewanżował im się tym samym.
      - Być może. Jacy oni byli? Jak zginęli?
      - Nie szczególnego. Wszyscy w średnim wieku, mieli poderżnięte gardła, z wyjątkiem jednego z mężczyzn, który dostał w brzuch.
      - Dziwne. Tak, dobrze, że już wyjeżdżamy. Mamy za dużo własnych problemów, żeby mieszać się do cudzych.
      - Zgadza się. No, to chodźmy do łóżek.
      - Ty idź. Ja jeszcze trochę posiedzę.
      - Skorzystaj z własnej rady i spróbuj trochę odpocząć - poradził ruszając w stronę domu. - Nie siedź tu i nie martw się.
      - Nie będę.
      - No to dobranoc.
      - Zobaczymy się rano.
      Przyglądałem mu się, jak idzie ścieżką. Miał rację, oczywiście, lecz nie byłem jeszcze gotów, by pogrążyć się w nieświadomości. Jeszcze raz przemyślałem swoje plany, by być pewnym, że niczego nie przeoczyłem, dopiłem brandy i odstawiłem kielich na ławę. Potem wstałem i znacząc swój szlak obłoczkami fajkowego dymu, poszedłem przed siebie. Postanowiłem spędzić resztę nocy na dworze i szukałem miejsce, gdzie mógłbym się położyć.
      Naturalnie zawędrowałem w końcu ścieżką do zagajnika. Pogrzebałem trochę w ziemi i stwierdziłem, że istotnie kopano tu niedawno. Nie miałem nastroju, by przy księżycu dokonywać ekshumacji - bez oporów uwierzyłem opowieści Ganelona o tym, co tutaj znalazł. Sam właściwie nie wiem, po co tu przyszedłem. Ponure ciągoty, jak sądzę. Wolałem jednak nie kłaść się spać w pobliżu.
      Przeszedłem na północno - zachodni kraniec ogrodu i odszukałem niewidoczne z domu miejsce. Rósł tu wysoki żywopłot, a trawa była długa, miękka i pachnąca słodko.
      Rozścieliłem płaszcz i usiadłem. Wyciągnąłem stopy pomiędzy chłodne źdźbła i westchnąłem. Już niedługo, pomyślałem. Cienie, diamenty, karabiny, Amber. Byłem w drodze. Rok temu gniłem w lochu, tak często przekraczając tam i z powrotem granicę pomiędzy rozsądkiem a szaleństwem, że prawie ją zatarłem. Teraz widziałem znowu, byłem wolny, silny i miałem plan. Byłem szukającą spełnienia groźbą, bardziej śmiertelną niż poprzednim razem. Teraz mój los nie wiązał się z cudzymi zamiarami. Tylko ode mnie zależał sukces bądź porażka.
      To było przyjemne uczucie, równie miłe jak trawa pod stopami i alkobol przesączający się do krwi i rozgrzewający ciało. Wyczyściłem fajkę, odłożyłem ją na bok, przeciągnąłem się, ziewnąłem i zacząłem układać do snu.
      Coś poruszyło się w dali. Oparłem się na łokciach i próbowałem to coś dostrzec. Nie musiałem długo czekać. Jakaś postać sunęła powoli ścieżką. Szła cicho i zatrzymywała się często. Zniknęła pod dębem, gdzie siedzieliśmy przedtem z Ganetonem, i nie pojawiła się przez dłuższą chwilę. Potem przeszła jeszcze z pięćdziesiąt kroków, stanęła i zdawało mi się, że patrzy w moją stronę. A potem ruszyła prosto na mnie. Przechodziła obok kępy krzaków i wynurzyła się z cienia, gdy księżyc oświetlił nagle jej twarz. Najwymźniej wiedziała o tym, gdyż uśmiechęła się w moją stronę. Zwolniła podchodząc i zatrzymała się tuż przede mną.
      - Jak widzę - stwierdziła - twoja kwatera niezbyt ci odpowiada, lordzie Corwinie.
      - Ależ nie - zaprzeczyłem. - Lecz noc jest tak piękna, że taki włóczęga jak ja nie potrafi się oprzeć.
      - Poprzedniej nocy zapewne także nie mogłeś się oprzeć - zauważyła. - Mimo deszczu.
      Usiadła na płaszczu obok mnie.
      - Spałeś pod dachem, czy pod gołym niebem? - zapytała.
      - Na dworze - odparłem. - Ale nie spałem. Prawdę mówiąc nie spałem, odkąd się ostatnio widzieliśmy.
      - A gdzie byłeś?
      - Nad morzem. Przesypywałem piasek.
      - Nie brzmi to przyjemnie.
      - I nie było przyjemne.
      - Wiele myślałam, odkąd razem chodziliśmy w Cieniu.
      - Wyobrażam sobie.
      - Także nie spałam wiele. Dzięki temu słyszałam, jak wracasz, jak rozmawiasz z Ganelonem, wiedziałam, że jesteś gdzieś tutaj, kiedy on wrócił sam.
      - Miałaś rację.
      - Muszę się dostać do Amberu. Wiesz o tym. Muszę przejść Wzorzec.
      - Wiem. Zrobisz to.
      - Ale prędko, Corwinie. Prędko.
      - Jesteś młoda, Daro. Masz mnóstwo czasu.
      - Do licha! Czekałam całe życie... i nawet o tym nie wiedziałam! Czy nie ma sposobu, żebym mogła wyruszyć zaraz?
      - Nie.
      - Dlaczego? Mógłbyś szybko przeprowadzić mnie przez Cienie, wprowadzić do Amberu, pozwolić przejść Wzorzec...
      - Gdyby nie zabili nas od razu, to przy odrobinie szczęścia moglibyśmy dostać na pewien czas sąsiednie cele. Albo dyby. Do egzekucji.
      - Za co? Jesteś księciem tego miasta. Możesz robić, co chcesz.
      Roześmiałem się.
      - Jestem banitą, moja droga. Jeżeli wrócę do Amberu, to zostanę ścięty, o ile będę miał szczęście. Jeżeli nie, to czeka mnie coś znacznie gorszego, Jednak biorąc pod uwagę wszystko, co zdarzyło się poprzednim razem, sądzę, że zabiją mnie od razu. A ta uprzejmość z pewnością obejmie także tych, co będą mi towarzyszyć.
      - Oberon nie zrobiłby niczego takiego.
      - Zrobiłby, gdyby został dostatecznie mocno sprowokowany. Zresztą nie ma się nad czym zastanawiać. Oberona już nie ma. Eryk zasiada na tronie i nazywa siebie władoą.
      - Kiedy to się stało?
      - Kilka lat temu, według rachuby czasu Amberu.
      - A dlaczego miałby pragnąć cię zabić?
      - Oczywiście dlatego, żebym ja nie mógł zabić jego.
      - Zrobiłbyś to?
      - Tak. I zrobię. Sądzę, że już niedługo.
      Zwróciła do mnie twarz i spojrzała mi w oczy.
      - Dlaczego?
      - Żeby samemu zasiąść na tronie. Widzisz, prawnie należy do mnie. Eryk jest uzurpatorem. Dopiero niedawno, po torturach i kilku latach w lochu, udało mi się wymknąć z jego rąk. Zrobił błąd i pozwolił sobie na luksus pozostawienia mnie przy życiu, by móc się napawać moim nieszczęściem. Nie przypuszczał, że uda mi się odzyskać wolność i że powrócę, by znów mu zagrozić. Szczerze mówiąc, ja też nie. Ale ponieważ miałem szczęście i dostałem jeszcze jedną szansę, postaram się nie popełnić tej samej pomyłki co on.
      - Ale on jest twoim bratem!
      - Zapewniam cię, że niewielu jest ludzi bardziej świadomych tego faktu niż on i ja.
      - Jak sądzisz, kiedy zdołasz... zrealizować swój cel?
      - Powiedziałem wczoraj, że jeśli zdołasz zdobyć Atuty, masz skontaktować się ze mną za jakieś trzy miesiące. Jeżeli nie dasz rady, a wszystko pójdzie tak, jak zaplanowałem, dotrę do ciebie wkrótce po przejęciu władzy. Powinnaś otrzymać możliwość spróbowania Wzorca przed upływem roku.
      - A jeśli przegrasz?
      - Wtedy będziesz musiała poczekać dłużej. Dopóki Eryk nie zabezpieczy swej pozycji i póki Benedykt nie uzna go za króla. Widzisz, Benedykt wcale nie ma na to ochoty. Przez długi czas trzymał się z dala od Amberu i, zdaniem Eryka, nie ma go już wśród żywych. Gdyby pojawił się teraz, musiałby się opowiedzieć albo za, albo przeciw Erykowi. Jeżeli zrobi to pierwsze, to władza Eryka będzie zapewniona, a za to Benedykt nie chce być odpowiedzialny. Jeśli to drugie, to wybuchną walki, a tego także nie chce mieć na sumieniu. Nie chce korony dla siebie. Jedynie pozostając całkowicie poza sceną może zapewnić spokój. Gdyby się zjawił i odmówił zajęcia jakiegokolwiek stanowiska, byłoby tu równoważne z zanegowaniem prawa Eryka do tronu, więc także spowodowałoby kłopoty. A gdyby przybył tam razem z tobą, to musiałby zrerygnować z własnego zdania, gdyż Eryk wywierałby na niego nacisk przez ciebie.
      - Więc jeżeli przegrasz, mogę nigdy nie zobaczyć Amberu?
      - Przedstawiam ci tylko sytuację tak, jak ją widzę. Na pewno istnieje wiele czynników, o których nie mam pojęcia. Przez dłuższy czas byłem wyłączony z obiegu.
      - Musisz wygrać! - oświadczyła. - Czy dziadek cię poprze? - dodała po chwili.
      - Wątpię. Sytuacja jednak będzie inna. Wiem o nim i o tobie. Nie będę go prosił o pomoc. Jak długo nie występuje przeciwko mnie, jestem zadowolony. A nie wystąpi, jeżeli będę szybki, skuteczny i zwycięski. Nie będzie zachwycony, że dowiedziałem się o tobie, ale kiedy się przekona, że nie chcę ci zrobić krzywdy, wszystko ułoży się dobrze.
      - Dlaczego mnie nie wykorzystasz? To wydawałoby się logiczne.
      - Zgadza się. Ale odkryłem, że cię lubię - wyjaśniłem. - To załatwia sprawę.
      Roześmiała się.
      - Oczarowałam cię! - stwierdziła.
      Parsknąłem.
      - Tak, na swój własny, delikatny sposób: ostrzem miecza.
      Spoważniała nagle.
      - Dziadek wraca jutro - powiedziała. - Czy ten twój człowiek, Ganelon, mówił ci o tym?
      - Tak.
      - I jak to wpływa na twoje plany?
      - Zanim wróci, mam zamiar być już piekielnie daleko stąd.
      - A co on zrobi?
      - Przede wszystkim rozgniewa się na ciebie za to, że jesteś tutaj. Potum będzie chciał wiedzieć, jak udało ci się wrócić i ile mi o sobie powiedziałaś.
      - I co mam mu powiedzie?
      - Prawdę o swoim powrocie. To mu da do myślenia. Co do twojego statusu, to kobieca intuicja ostrzegła cię przede mną i obrałaś wobec mnie tę samą linię postępowania, co wobec Juliana i Gerarda. 0 mnie powiedz, że pożyczyłem wóz i pojechałem z Ganelonem do miasta, i że wrócimy późno.
      - A gdzie pojedziecie naprawdę?
      - Do miasta, ale na krótko. I nie wrócimy. Potrzebuję możliwie dużej przewagi, gdyż Benedykt potrafi tropić mnie poprzez Cień. Do pewnego czasu.
      - Zatrzymam go dla ciebie najlepiej, jak potrafię. Czy nie miałeś zamiaru zobaczyć się ze mną przed wyjazdem?
      - Cbciałem przeprowadzić tę rozmowę rano. Załatwiłaś ją przed czasem, bo byłaś niespokojna.
      - Więc cieszę się, że byłam... niespokojna. Jak chcesz zdobyć Amber?
      Pokręciłem głową.
      - Nie powiem ci, drogi Daro. Każdy spiskujący książę musi zachować dla siebie kilka drobnych sekretów. To właśnie jeden z nich.
      - Dziwie się, że w Amberze jest tyle nieufności i intryg.
      - Dlaczego? Wszędzie masz takie same konflikty. Są wokół ciebie zawsze, gdyż wszystkie Cienie biorą swą formę z Amberu.
      - Trudno to zrozumieć.
      - Zrozumiesz to pewnego dnia. I na razie na tym poprzestańmy.
      - Więc wytłumacz mi co innego. Ponieważ radzę już sobie trochę z Cieniami, nawet bez Wzorca, powiedz mi dokładniej, jak to robisz. Chcę być w tym lepsza.
      - Nie! - powiedziałem stanowczo. - Nie chcę, byś bawiła się z Cieniem, dopóki nie będziesz gotowa - To niebezpieczne, nawet po przejściu Wzorca. Robienie tego wcześniej jest szaleństwem. Wtedy miałaś szczęście, ale nie próbuj po raz drugi. Pomogę ci w tym nie mówiąc więcej na ten temat.
      - Dobrze - zgodziła się. - Chyba mogę zaczekać.
      - Chyba możesz. Nie gniewasz się?
      - Nie. Zresztą... - zaśmiała się. - Nic by mi to nie dało. Na pewno wiesz, co mówisz. Cieszę się, że troszczysz się o mnie.
      Mruknąłem coś, a ona wyciągnęła rękę i dotknęła mojego policzka. Spojrzałem na nią. Jej twarz wolno zbliżała się do mojej, bez uśmiechu, z lekko rozchylonymi wargami i przymkniętymi oczyma. Pocałowaliśmy się. Poczułem, jak jej ręce obejmują moją szyję i ramiona, a moje czynią to samo. Zaskoczenie przemieniło się w słodycz, a potem w uczucie ciepła i ekscytacji.
      Jeśli Benedykt dowie się o tym kiedykolwiek, będzie na mnie bardziej niż trochę rozgniewany.